Bolesław Prus: “Lalka” – opis, opracowanie, streszczenie, analiza, omówienie

8 grudzień, 2020 9:45 Zostaw komentarz

 Zdjęcie zawdzięczamy serwisowi Pixabay, Autor kryje się pod nickiem Klimkin

„Lalka” to utwór, który ukazuje życie w całej jego złożoności, szereg zagadnień z różnych punktów widzenia, poczynając od refleksji natury filozoficznej w ścisłym rozumieniu tych słów przez obserwacje oddziaływania społeczeństwa na jednostkę, analizy wpływu czynników kulturowych, obyczajowych, psychologicznych, opisy stosunków gospodarczych.

Za co kochamy „Lalkę”? Za przedstawienie historii wzlotu, rozbłyśnięcia i upadku człowieka, która w mniejszym lub większym stopniu jest udziałem każdego? Za piękną opowieść o zmaganiach chłodnego pragmatyzmu ze szlachetnością, która w bohaterach pierwszoplanowych bierze górę nad wyrachowaniem, co im samym przysparza zgryzot i kłopotów? 

A może ujmuje nas pełna spokoju i delikatnego humoru historia codziennych doli i niedoli a sympatię budzi fakt, że postacie literackie szukają odpowiedzi na pytania trapiące nas wszystkich i podobnie jak my pozostają wobec nich bezradne?

Ogromnym atutem powieści, o czym wspomniałem wyżej, jest niestrudzona pasja autora w podążaniu za prawdą, co wyraża się naświetlaniem każdego zjawiska z wielu stron. Uwielbiamy „Lalkę” za pokazanie szczerej miłości między ludźmi, troskliwości, głębokich więzi i obraz patriotyzmu, tęsknoty za ojczyzną, przy którym bledną te z kart literatury romantycznej. Rzecki wszak po upadku powstania na Węgrzech, wędrując po Europie bliski był obłędu i w końcu, by móc słyszeć polską mowę, widzieć strzechy i pola dał się zamknąć w więzieniu w Zamościu. Na emigracji nie został.

Wdzięczność jesteśmy winni panu Prusowi za prezentację trudnych stosunków polsko-żydowskich w jakże wielu odcieniach i przejawach, prawd niejednokrotnie krzepiących serce, ale też zasmucających, zachowań przynoszących obu stronom wstyd i postaw stanowiących powód do chwały.

W „Lalce” skłaniają do zadumy obrazy głęboko przeżytego i rozumianego chrześcijaństwa, które powinno mieć swoje spełnienie w uczynkach, a nie dewocji. Dlatego Wokulski po wyjściu z kościoła w Wielką Sobotę wyciąga rękę do jawnogrzesznicy i naśladuje w ten sposób Chrystusa, choć w nabożeństwach nie uczestniczy i wśród licznych swoich przyjaciół nie ma ani jednego duchownego. Przed rozdaniem swego majątku ubogim powstrzymuje go strach przed popadnięciem w śmieszność, ale po udzieleniu wsparcia Wysockim najwyraźniej ma na to wielką ochotę.

To utwór o miłości dodającej skrzydeł, wypełniającej egzystencję sensem istnienia, radością i szczęściem, a jednocześnie spychającej w przepaść. To też dzieło o mężczyznach w połowie swej ziemskiej drogi, gdyż wypada tu wspomnieć poza Rzeckim, Wokulskim i Szumana, bystrego obserwatora i myśliciela, złośliwego komentatora, zawiedzionego idealistę, rozczarowanego wieloma celami, które kiedyś mu przyświecały.

„Lalka” krzepi mimo wszystko także współczesnego czytelnika, pokazując czasy największego załamania nadziei Polaków na odzyskanie niepodległości, kiedy jednak tak wiele w świecie znaczyli, licząc się jako najwięksi entuzjaści w szeregach Europejczyków walczących o wolność, sprawiedliwość, równość, ale też świetnie radzili sobie w nauce i biznesie.

Nie jest łatwo skończyć pobieżne choćby wyliczenie, ale dodać wypada, że dzieło Prusa mówi o chęci nadania życiu głębszego znaczenia, o próbach zrozumienia go, zyskania szacunku, wdzięczności i miłości.

Prus wydobywa z ludzi to, co najlepsze, pokazuje w z humorem, z bólem, nie łagodzi wydźwięku rzeczy przykrych, nie chowa nikczemności, której pozwala zatryumfować, choć nie ukrywa, gdzie leżą jego sympatie.

Skończonym głupcem byłby ten, kto pomyślałby, że można w jakimkolwiek omówieniu czy streszczeniu zamknąć przebogaty świat „Lalki”. To niemożliwe. Piszący te słowa liczy przede wszystkim na to, że pomoże młodszym dostrzec i wydobyć dla siebie te niektóre przynajmniej ze szlachetnych kamieni, które decydują o znaczeniu i wartości powieści.

Możemy zacząć od daty początku czasu narracji. To rok 1878. Na Bałkanach i Kaukazie toczyła się wtedy wojna rosyjsko-turecka. Głównie w szeregach armii cara brali w niej udział polscy żołnierze, a nawet generałowie. W Turcji jakiś nasz rodak utworzył polską jednostkę. W 1877 w Wiedniu zawiązał się Rząd Narodowy, który miał koordynować działalność spiskową i może wybuch walk powstańczych przeciwko Rosji. Niewykluczone, że akcję przygotowywali Anglicy, zamierzający wykorzystać naiwność Polaków do czynienia dywersji na tyłach przeciwnika. Czy kolejny czyn zbrojny mógł przynieść coś więcej poza przelewem krwi? Pytanie retoryczne. Co robi w tym czasie Wokulski? Otóż on ze swoim przyjacielem Suzinem, którego uczył podczas pobytu na Syberii, postanowił na tej wojnie po prostu zarobić. Taki krótki rys patriotyzmu w wydaniu pozytywistów. Prus krytykował romantyczne postawy ukształtowane w poprzedniej literackiej epoce.

Wokulski wziął udział w powstaniu styczniowym, w 1870 roku wrócił z zesłania, ale z pisemnymi podziękowaniami rosyjskich towarzystw naukowych za dokonania na polu badań przyrodniczych. Sam wspominał, że zyskał uznanie i przyjaźń wielkich polskich uczonych, także w znacznej mierze zesłańców, którzy na północy i dalekim wschodzie nie marnowali czasu, ale badali naturę, w zakresie geologii, botaniki, zoologii.

Dawny subiekt i kelner u Hopfera przywiózł ze sobą z Syberii 600 rubli, które zarobił, udzielając lekcji. Tak poznał i pozyskał zaufanie i szacunek Suzina, dzięki któremu stał się bogaczem i przedsiębiorcą w skali, o której wcześniej nie mógł marzyć, na zupełnie innym poziomie niż rodzina Minclów, której zawdzięczał kapitał początkowy w interesach.

Nauka, praca, wiedza, rozwój, społeczny solidaryzm. Wymieniłem wartości cenione przez polskich pozytywistów, na których oparli swój program. Chcieli zapewnić Polakom dostęp do wiedzy, opieki medycznej, dobrze wynagradzanej i rozwijającej pracy. Rozumieli to, co dziś w niczym nie straciło na aktualności, czyli że trwa wyścig między narodami o podział pracy. Nie każda daje duże profity i pozwala na rozwój cenionych kompetencji.

No to czas najwyższy zanurzyć się w świecie powieści.

Lalka jest powieścią w znacznym stopniu o Warszawie. Chciałbym, żeby ten wpis był pewnego rodzaju wielkim ukłonem i wyrazem uznania dla pisarza szczególnie z Warszawą związanego. Dlatego pozwólcie na kilka zdjęć miasta. Pewnie Pan Prus zdziwiłby się, gdyby zobaczył ją z dzisiejszym jej wyglądem. W fotki trzeba “klikać”, by powiększyć. 

TOM I 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jak wygląda firma J. Mincel i S. Wokulski przez szkło butelek?

Narrator w pierwszym rozdziale, starając powstrzymać się od śmiechu, opisuje gości tak zwanej „renomowanej jadłodajni”, którzy są polskimi mieszczanami, trzymającymi się kurczowo jednego fachu i miejsca pracy przez całe życie. Próbuje zachować powagę, ale wyraźnie poprzez ironię podkpiwa sobie z ludzi, dla których szczytem marzeń i podsumowaniem życiowych sukcesów jest bywanie co wieczór w tym samym co zawsze lokalu, napełnianie żołądków i raczenie się piwem.

Są tu Deklewski, fabrykant powozów i radca Węgrowicz, którzy tak głośno przepowiadali ruinę i krytykowali Wokulskiego, że aż sprowokowali agenta handlowego Szprota do podpytywania ich o przejawy tegoż rzekomego szaleństwa u znanego galanteryjnego kupca.

Węgrowicz „pociągnięty za język”  chętnie przedstawił biografię właściciela sklepu przy Krakowskim Przedmieściu, dodając komentarze, które miały naświetlić przede wszystkim awanturniczy rys charakteru Wokulskiego.

I oto czytelnik po raz pierwszy otrzymuje informacje o przeszłości człowieka, który zbulwersował środowisko warszawskich przedsiębiorców, czyli mieszczan, tym, że poważył się wyjechać na wojnę, by zarobić duże pieniądze na dostawach dla wojska.

Prus już w tym miejscu pokazuje mistrzostwo w pośredniej charakterystyce bohaterów. Cóż bowiem ma myśleć o Deklewskim pochylający się nad tekstem odbiorca, skoro fabrykant powozów wyraża otwarcie przekonanie o tym, że w dużych interesach Polacy są zawsze gorsi od Żydów i Niemców. To ujawnienie kompleksu niższości, trudne do zrozumienia utrwalanie stereotypów, które biją przecież w samego mówiącego i jego kompanów przy stole, którzy z niemą aprobatą temu się przysłuchują.

Węgrowicz opowiada Szprotowi o Wokulskim, którego zna od roku 1860, sięga zatem pamięcią 18 lat wstecz.  Bohater opowieści miał wtedy lat dwadzieścia kilka i był wówczas zaledwie kelnerem i sprzedawcą w firmie, której właścicielem był Hopfer. Taki sklep i restauracja rzeczywiście przy Krakowskim Przedmieściu istniały, o czym zaświadcza tablica, którą możecie w Warszawie na jednym z budynków do dziś zobaczyć.

Dla radcy swego rodzaju dziwactwem, czymś trudnym do zrozumienia było to, że ów kelner i sprzedawca uczył się po nocach i chciał być uczonym. Niestety, to dopiero początek licznie dostarczonych przez autora powieści dowodów na małostkowość, złośliwość, niezrozumienie wielu naszych rodaków dla ambicji, pracowitości i nieprzeciętności.

Węgrowicz bez cienia wstydu, a nawet z nieukrywanym zadowoleniem przyznaje, że jako klient restauracji razem z innymi dokuczał Wokulskiemu. Nie mógł jednak nie przyznać, że pomimo nocnej nauki młody człowiek w dzień wywiązywał się ze swoich obowiązków nie gorzej niż inni. Zyskujemy zatem ważne świadectwo mówiące wiele o obowiązkowości i pracowitości człowieka, którego radca tak przecież nie lubił.

Kelner i subiekt, jak to relacjonuje dalej Węgrowicz, dostał się do Szkoły Przygotowawczej, a potem do Szkoły Głównej, ale w nauce długo nie wytrwał, co radca uznaje za kolejny dowód awanturniczego charakteru i niezrównoważenia określanego nieco mniej łagodnymi słowami.

Warto powiedzieć w tym miejscu, że Szkoła Główna w Warszawie, oczywiście, również istniejąca nie tylko w świecie powieści, była kuźnią programu pozytywistów, o którym więcej przeczytacie w artykule: Pozytywizm – zarys ogólny, wstęp do epoki. Wiemy zatem, że jeśli Wokulski do Szkoły Głównej przez prawie cały rok uczęszczał, to na pewno z tym programem i tworzącymi go intelektualistami musiał się zetknąć.

Z opowieści radcy agent Szprot i my także dowiadujemy się, że młody wówczas człowiek porzucił naukę, „gotował wraz z innymi piwo, które do dziś dnia pijemy, i sam w rezultacie oparł się aż gdzieś koło Irkucka”. Drodzy Państwo, to przykład ezopowego języka, o którym pisałem już na tym blogu choćby w odniesieniu do poezji Zbigniewa Herberta. W warunkach obowiązującej cenzury autorzy stosowali omówienia, określenia zastępcze, które dzięki pewnej domyślności czytelników, były właściwie interpretowane.

Prusowi cenzor skreśliłby wyrażenie „powstanie styczniowe”. Dla Rosjanina był to bunt, a na takie słowo, z kolei nie przystałby autor Lalki. Irkuck to miasto nad Bajkałem, na Syberii. „Gotowanie piwa”, które trzeba potem wypić, to szykowanie kłopotów. Węgrowicz nawiązał do represji, kar, które spadły na całe społeczeństwo.

Powstanie wybuchło w 1863, a dawny kelner Hopfera wrócił z wygnania do Warszawy w 1870. Radca relacjonował jeszcze, że Wokulski przez pół roku nie mógł znaleźć pracy, a w końcu dzięki pomocy obecnego dysponenta swego sklepu, czyli kierownika, „wkręcił się” do firmy Minclowej, która akurat została wdową. Rzeczywiście, Ignacy Rzecki, gdyż to jest ów „dysponent”, pracował wtedy u Minclów, z ich rodzinnym, jak byśmy dziś powiedzieli, „biznesem” związany był całe życie. Wokulski poślubił wdowę i, co znamienne, w tym jednym miejscu w ustach obmawiających go mieszczan w restauracji uzyskał jednoznaczną pochwałę. Małżeństwo dla pieniędzy to jedyne, co u Wokulskiego docenili.

Dość, że Minclowa po czterech latach zmarła, a bohater opowieści Węgrowicza odziedziczył sklep przy Krakowskim Przedmieściu i 30 tysięcy rubli w gotówce, na którą pracowały dwa pokolenia rodziny przedsiębiorców pochodzących z Niemiec.

Tu znów spadła na Wokulskiego miażdżąca krytyka radcy, ponieważ kupiec zamiast żyć spokojnie i w dostatkach i nade wszystko pilnować sklepu, pojechał na wojnę „robić interesy”.

W „Lalce” znajdziemy wiele elementów społecznej satyry. Autor posługuje się humorem, by poddać krytyce zbiorowe wady. Często dzieje się to z wykorzystaniem postaci głównego bohatera. To, jak jest traktowany i postrzegany przez innych, ujawnia mankamenty zbiorowego życia i ludzkie słabości. Kto jak kto, ale to mieszczanie właśnie, czyli ludzie zawdzięczający swoją pozycję pracy i majątkowi, powinni cenić odwagę, przedsiębiorczość, pomysłowość, ambicję i zaradność Wokulskiego. Tak powinno być? Oczywiście, ale nic z tego. Zamiast podziwu i uznania jest obmowa, oczernianie, przypisywanie szaleństwa i braku rozsądku.

Przepiękny przykład ironii znajdujemy w słowach narratora mówiącego, że dla wszystkich w jadłodajni było oczywistym dowodem wariactwa Wokulskiego to, że wyrzekł się dobrowolnie możliwości uczęszczania do tak znakomitej restauracji, by pojechać na wojnę turecką w celu pomnażania majątku.

Wybór oczywisty – w konfrontacji z wielką przygodą i życiową szansą musi wygrać kotlet schabowy, w dodatku ten co zawsze.

Wbrew jednak przepowiedniom gości lokalu, firma J. Mincel i S. Wokulski nie tylko nie chyliła się ku upadkowi, ale miała coraz lepiej. Nie bez znaczenia dla jej rozwoju były interesy prowadzone z kupcami rosyjskimi.

Z rozdziału wynika jasno, że bohatera powieści mieszczanie nie lubią i że bez wątpienia jest to postać nietuzinkowa.

Drodzy Państwo, nadmienię, że ponurą puentą powieści, na szczęście nie jedyną, jest przybycie, a nawet wtargnięcie Węgrowicza i Szprota do mieszkania Rzeckiego w ostatnim rozdziale II tomu. Obaj jegomoście świętują, cieszą się. Z czego? Ano z tego, że radca wygrał zakład zawarty z Deklewskim, gdy Wokulski był w Bułgarii na wojnie tureckiej o to, że w końcu on zbankrutuje i źle skończy. Co prawda Rzecki zaprzecza, że jego przyjaciel splajtował, ale Węgrowicza to nie przekonuje, ponieważ w nagłym wyjeździe, tajemniczym zniknięciu przedsiębiorcy widzi dowód na popadnięcie w nie lada kłopoty.

Zawiść i nienawiść skierowana ku ludziom wybitnym jeśli nie są narodowymi polskimi cechami, to z pewnością przydarzają nam się zbyt często.

ROZDZIAŁ DRUGI

Rządy starego subiekta

Pod koniec poprzedniego rozdziału narrator przyznał, że wielkie zasługi dla prężnego działania sklepu Wokulskiego miało kierowanie nim i bieżący nadzór nad wszelkimi sprawami spoczywające w rękach przyjaciela właściciela i jego zastępcy, pana Ignacego Rzeckiego. Drugi rozdział to wstępna prezentacja jego osoby oraz sylwetek trzech subiektów, czyli sprzedawców oraz samej siedziby firmy.

„Lalka” początkowo ukazywała się w odcinkach. Dlatego być może nie wszystko sobie pan Prus dobrze na wstępie rozplanował. Ślad pewnej niekonsekwencji to określenie wieku Rzeckiego pod koniec pierwszego rozdziału. Narrator orzekł, że Rzecki miał lat czterdzieści. Otóż w 1878 pan Ignacy nie mógł mieć tylu lat, ponieważ oznaczałoby to, że w 1848, kiedy wyruszył w świat, a ściślej mówiąc na Węgry, miał 10. Owszem Fredro jako szesnastolatek zaciągnął się do armii Księstwa Warszawskiego, ale… No właśnie. Rzecki wyznał w swoich wspomnieniach, że po przyjęciu go przez Minclów do sklepu spędził tam osiem lat, z których każdy dzień był podobny do poprzedniego jak dwie krople wody, a zatem do firmy spolonizowanych Niemców musieliby go oddać opiekunowie, gdy miał dwa lata. No może by i go ktoś chciał oddać, ale czy Mincel by przyjął? Pewnie nie.

Zwyczaje kierownika sklepu, wygląd pokoju, w którym żył i nic się w nim nie zmieniło przez dwadzieścia pięć lat, wskazują, że to osoba w pełni oddana firmie, samotna, mająca niewielkie oczekiwania czy potrzeby.

Kolejność pojawiania się w firmie pracowników co nieco o nich mówiła. Mraczewski zawsze się spóźniał i chętnie wychodził z pracy przed czasem. Co ciekawe, włos mu za to z głowy nie spadał, ponieważ miał do handlu niebywały talent. Narrator opisuje, jak znakomicie subiekci grali swoje role w okręcaniu klientów wokół palca. Mraczewski okazywał się w tym arcymistrzem, a wpływ jego urody na płeć piękną był nie do przecenienia. Klejn był nieśmiały i nie krył się z socjalistycznymi poglądami. Lisiecki wymieniał złośliwe uwagi z Rzeckim. Ten ostatni propagował głośno bonapartyzm, gdyż był wielkim sympatykiem rodu Bonapartych, którzy rzekomo mieli odegrać, w jego mniemaniu, jeszcze wielką rolę na światowej scenie politycznej.

W niedzielę kierownik sklepu planował wystrój witryn, okien wystawowych i wtedy w chwilach słabości budziło się w nim dziecko, nakręcał mechaniczne zabawki i przyglądał się im. Wydawało mu się, że przypominają ludzi, których życie okazuje się błahostką.

Snuł filozoficzne rozważania na temat sensu istnienia i wątpił w wartość nawet takich przejawów egzystencji jak polityka i handel, którym przecież bez reszty oddał swoje serce. Zasmucony i rozdrażniony powtarzał sam sobie, że wszystko jest głupstwem, co przypomina, naturalnie, formułę Koheleta: vanitas vanitatum et omnia vanitas. Zainteresowanych zapraszam do lektury artykułu: Lalka – związki z filozofią.

W końcowym rozdziale II tomu narrator opisuje to, jak ostatni raz w swoim życiu Rzecki wystawił zabawki podczas planowania wystroju witryn sklepowych. Wtedy również naszły go ponure spostrzeżenia w duchu refleksji egzystencjalnej.

Zapamiętajcie to, proszę. Warto odnotować takie klamrowe domykanie przez Prusa pewnych wątków czy zagadnień. A jak to już zostało wyżej powiedziane, o wyjątkowych literackich i intelektualnych walorach powieści świadczy istnienie równoległe kilku a może nawet i kilkunastu warstw narracji.

To, co Rzecki mówi o ludziach albo to, co zauważa na temat swojego życia Wokulski, zwłaszcza gdy myśli o przyczynach niemożności cieszenia się i odczuwania szczęścia, ma charakter jak najbardziej ogólnoludzki, uniwersalny. 

W treści II rozdziału znajduje się informacja o pewnym dziwactwie Rzeckiego. Któż jest przecież od nich wolny? Sporządzał notatki na temat prywatnego życia subiektów.

Sam, jak to jest powiedziane na końcu, prawie nie opuszczał w wolnych chwilach mieszkania. Czuł się wśród ludzi z biegiem lat coraz bardziej niezręcznie. Jego strój, nieco niemodny, zwracał uwagę. Stary kierownik sklepu z powodu samotności trochę, jak byśmy to powiedzieli językiem potocznym, dziwaczał. Stąd zrodziła się w nim potrzeba prowadzenia pamiętnika.

ROZDZIAŁ TRZECI

Pamiętnik starego subiekta

To druga ścieżka opowieści o wydarzeniach i uczestniczących w nich ludziach. Rzecki ujawnia tu szereg swoich osobistych, krepujących może nawet dla niego, spostrzeżeń. Poznajemy jego naiwność, śmiesznostki, fałszywe i nietrafione zupełnie opinie, ale też ogromną życzliwość dla ludzi, bez wyjątku. Starszy pan nie ma w sobie cienia nienawiści nawet wobec tych, którzy przysporzyli mu kłopotów.

Autor pamiętnika wyraża w nim troskę o przyjaciela i o losy świata.  

Czasem zachowuje do rzeczywistości właściwy dystans i trzeźwe spojrzenie, a niekiedy trzyma się swoich utrwalonych przekonań zupełnie bez powodu.

Najczęściej powracającym sądem, do którego Rzecki zdradza bezkrytyczne przywiązanie, jest pozytywna ocena Bonapartych. Kult Napoleona i jego potomków wpoił mu ojciec. „Lalka” to powieść realistyczna. Autor stara się ukazać rzeczywistość zgodnie z prawdą. Otóż, wśród Polaków popularne było uwielbienie dla Napoleona. Może wynikało to stąd, że pod koniec życia pierwszej Rzeczpospolitej zabrakło osób mających wpływ na politykę, które łączyłyby siłę osobowości z talentami oraz sukcesami zarówno na polach bitew jak i w dyplomatycznych rozgrywkach. Nie mając własnych dostatecznie wielkich przywódców, Polacy zakochali się w Napoleonie, wierząc, że to miłość z wzajemnością. Niestety, Napoleon I realizował przede wszystkim imperialne interesy Francji, naszych rodaków traktując jak narzędzie.

Powieść realistyczna wprowadza bohatera z całością uwarunkowań psychologicznych i społecznych. Poznawszy dzieciństwo starego subiekta, jego wychowanie, zasady wpajane przez Minclów, ich styl życia, możemy zrozumieć, dlaczego Rzecki nie miał wielkich oczekiwań, marzeń, zadowalały go skromne warunki, w pełni oddany był pracy i tak wierny w przyjaźni. Przecież matkę stracił w dzieciństwie, potem dość szybko ojca, a najwcześniejszą młodość i wiek nastoletni spędził już w sklepie, który jednocześnie był domem. Całe ciepło, jakiego potrzebuje człowiek do istnienia, osnuł wokół firmy i człowieka, z którym związał go los. Życzliwie odnosił się do wszystkich.

Ojciec Ignacego był za młodu żołnierzem, a na starość woźnym w Komisji Spraw Wewnętrznych. Ciotka starała się o dodatkowe przychody, piorąc i łatając bieliznę urzędnikom. Mieszkali w trójkę na Starym Mieście. Częstymi gośćmi bywali pan Domański, woźny w Komisji Skarbu oraz pan Raczek utrzymujący stragan z zieleniną. Rozczula nas Rzecki, wspominając, że byli to wszystko ludzie prości, ale roztropni politycy, którzy bez wyjątku wierzyli, że ród Bonapartych jeszcze wypłynie, pomimo tego że Napoleon I zdążył już umrzeć wtedy w niewoli.

Ojciec Ignacego uczył malca tego, co, jak należy przypuszczać, sam uważał za najbardziej w życiu przydatne. Syna wyposażył w umiejętności klejenia kopert, czytania i pisania. Najwięcej serca wkładał chyba jednak w musztrowanie dziecka tak, jakby był on już dorosłym, mającym pójść w bój żołnierzem. Bywało, że zrywał go w nocy okrzykiem: „Do broni!” 

Wierność i służba Bonapartym były swego rodzaju testamentem duchowym ojca. Gdy zmarł, znajomi z ciotką ustalili, że aby zapewnić dobrą przyszłość chłopcu, odda się go do firmy Minclów na przyuczenie do zawodu kupca. Mały Ignacy sam sobie to miejsce wybrał.

W pamiętniku następuje szczegółowy opis sklepu, klientów, subiektów, obyczajów.  Rutyna, powtarzalność, monotonia miały prawdopodobnie zapewnić właścicielowi i rodzinie poczucie stabilności i bezpieczeństwa.

Bardzo dużo o stylu prowadzenia interesów tych kupców starej zachodnioeuropejskiej szkoły mówi zwyczaj Jana Mincla kontrolowania, czy pracownicy mają oszczędności z poprzedniej wypłaty. Jeśli ktoś nie mógł wykazać, że je posiada, był bezwzględnie przez szefa wyrzucany. To pokazuje, jak ceniona była ostrożność w zarządzaniu finansami, nawet osobistymi.

Mały Rzecki boleśnie też przekonał się,  jak karane jest przywłaszczenie sobie nienależnego dobra, nawet, jeśli jest to jedna rodzynka, która znalazła się przypadkiem na kontuarze. Przyjęty do szkoły zawodu Ignac traktowany był z synowcami właściciela, jego wychowankami i krewnymi na równi. Franc i Jan junior także dostawali kary fizyczne. Augusta Katza, pracownika najemnego, tego typu przykrości nie spotykały. Ignacy jadał obiad z właścicielem, w niedzielę uczony był przez niego rachunków, towaroznawstwa i geografii. Jak członkowie rodziny uczestniczył w uroczystym obchodzeniu świąt.

Po śmierci stryja Franc i Jan prowadzili jeszcze kilka lat razem sklep na Podwalu, a potem, w 1850 roku Franc w nim został, a Jan młodszy przeniósł się na Krakowskie Przedmieście. Grossmutter, matka starego Jana żyła jeszcze długi czas. W 1853, gdy Rzecki wrócił do firmy po wyjeździe za granicę, uczestnictwie w powstaniu węgierskim w 1848-1849, włóczędze po Europie i pobycie w więzieniu w Zamościu, Grossmutter pozostawała jeszcze w dobrym zdrowiu.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Powrót

Opowieść przejmuje narrator nadrzędny, trzecioosobowy. Przyszedł marzec i kierownik sklepu snuł marzenia o wyjeździe na wakacje. Uważał, że po 25 latach ciężkiej pracy należy mu się wypoczynek, choć jak pokaże czas, nie potrafił rozstać się ani ze sklepem, ani z Warszawą, a najdrobniejszych zmian w swoim życiu po prostu nie lubił. Myśl o urlopie miała źródło w oczekiwanym wkrótce powrocie Wokulskiego, właściciela firmy.

Narrator przechodzi szybko do serdecznego powitania przyjaciół. Jedną ze śmiesznostek prywatnego życia starego subiekta było niegasnące zainteresowanie wielką polityką. Nie dziwi zatem fakt, że o działania dużych graczy na międzynarodowej arenie dopytywał przyjaciela. Odpowiedź zdziwiła Rzeckiego. Wokulski zapewnił, że wielka wojna nie wybuchnie, Austria zabierze Turcji Bośnię i Hercegowinę, a Anglia też coś na tym zyska. Dodał, że nie ma nic dziwnego w tym, że koszty zatargów między silnymi ponoszą słabi. Przekonanie, że takie jest naturalne prawo stanowi echo popularnego wtedy darwinizmu społecznego. Jego twórca, Spencer, twierdził, że moralne jest to, by silni umacniali się kosztem słabych. Na szczęście, o czym wielokrotnie może przekonać się czytelnik, Wokulski sam nie kieruje się tą zasadą. Bliżej mu do chrześcijańskiego miłosierdzia. Więcej przeczytacie w artykule: Lalka – związki z filozofią.

W końcu spadkobierca majątku Minclów chwali się swymi dokonaniami. Na wojnie rosyjsko-tureckiej zarobił fortunę. Zabrał 30 tysięcy rubli, a przywiózł 300 000, -. Kluczem do sukcesu była wiedza, zdolności, spryt Suzina, którego poznał kiedyś na Syberii. To rosyjski kupiec udzielił mu dużego kredytu. Pod koniec powieści dowiemy się, że obracał 10 milionami życzliwego Rosjanina. 

Rzeckiego dziwi to, że przyjaciel tyle ryzykował dla takiej fortuny, gdy przecież wystarczało mu do życia zaledwie tysiąc rubli rocznie i miał na długo zapewnione stabilne dobre dochody ze sklepu.

Tu ujawniły się ważne cechy Wokulskiego: duma i ambicja. Przypomniał, jak wypominano mu, że ożenił się dla pieniędzy i żył z dorobku rodziny Minclów. Teraz udowodnił sobie i innym, ile jest naprawdę wart. Zwierzenia na temat ogromnej tęsknoty upewniły Rzeckiego, że stary druh nie udał się na Bałkany wyłącznie dla zarobku. Przyjaciel zaczął mówić coś niejasno o swoich zamiarach, co przekonało starego subiekta, że Stach zaangażował się poważnie w polityczne działania, co, w domyśle, oznaczało walkę o niepodległość. Gdy Wokulski mówi o zaręczynach, Rzecki wspomina swoje poparcie dla jego decyzji wzięcia udziału w powstaniu styczniowym. Właściciel sklepu z kolei nawiązał do małżeństwa z wdową po Minclu. To nieporozumienie trwać będzie długo. Ilekroć przyjaciel robił coś, z czego się Rzeckiemu nie zwierzał, czego pan Ignacy nie rozumiał, starszy  dżentelmen widział w tym wielką politykę, konspirację, starania o odzyskanie niepodległości. Wierny towarzysz nie mógł uwierzyć, że za tajemniczymi zachowaniami przedsiębiorcy nie kryje się nic więcej jak szalona miłość.

Szef firmy poprosił kierownika sklepu o kilka informacji. Szczególnie zainteresowały go te dotyczące zakupów państwa Łęckich.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Demokratyzacja pana i marzenia panny z towarzystwa

To znakomite studium psychologiczne panny Łęckiej i opis finansowej sytuacji ojca i córki. No cóż, trzeba przecież głębszego wytłumaczenia zachowań Izabeli. Biorąc pod uwagę fakt, że Łęccy byli bankrutami w najpełniejszym rozumieniu tego słowa, młodzież z towarzystwa omijała ich dom szerokim łukiem, rodzina odwróciła się od pana Tomasza, a on i córa nie wyobrażali sobie życia poniżej pewnego poziomu, to zainteresowanie Wokulskiego dziewczyną było dla niej jak szóstka w Lotto, wielka, niespodziewana wygrana. Czytelnik musi mieć szansę zrozumienia, dlaczego Łęcka wyrzuca kupon z wygraną do kosza.

Łęcki był bogaczem i w takim środowisku wzrastała jego córka. Sam fakt, że spędzał miesiące na europejskich dworach, prowadząc wystawne życie, mówi wiele o fortunie, z jakiej korzystał i jaką utracił w znacznej mierze ze swojej winy. Jak wielu arystokratów pieniądze potrafił odziedziczyć, ale zadbać o nie, zdobyć, pomnożyć… o to już było poza jego możliwościami.

W rozdziale tym czytelnik po raz pierwszy dowiaduje się, jak szybko rozprzestrzeniały się po mieście plotki, podejrzenia, poufne informacje i jak wielki wpływ miały na życie tych, których dotyczyły. Kiedy rozeszły się wieści o godnej pożałowania sytuacji finansowej Łęckich, kandydaci do ręki Izabeli wycofali się. Prawdziwy wstrząs wywołała u nich wiadomość, że zagrożony jest posag arystokratki na wydaniu. 

Skąd zatem nieroztropne zachowania ojca i córki? Narrator z humorem i ironią opisuje środowisko, które ukształtowało bohaterkę. Książęta, hrabiowie, stara i majętna szlachta żyli we własnym świecie. Nie zajmowali się pracą. Spędzali czas na rozrywkach. Rzadko pojawiał się w ich otoczeniu ktoś spoza grupy. Była to zazwyczaj gwiazda jednego sezonu, jakiś artysta, bohater wojenny, wybitny inżynier. Mieszkańcy tej krainy porównywani są do olimpijskich bogów. Usługiwano im i mieli świadomość swej wyjątkowości. Łęcką na schody wprowadzano, na góry wnoszono, krzesła podsuwano, na ulicy wieziono. Nie zdawała sobie sprawy zatem nawet z istnienia siły ciążenia. Odizolowana była od rzeczywistości.

Wiedziała, że jest też inny świat, ale traktowała go jak rodzaj ogrodu, w którym wyrastają potrzebni jej ludzie i sprzęty. Znakomite opisy Prusa eksponują też zarozumialstwo, próżność i naiwność bohaterki. Jej stosunek do miłości i małżeństwa był wieloznaczny. Słyszała od młodych mężatek skargi na mężów. Od starszych pań dowiadywała o dobrym kojarzeniu rodów, majątków i nazwisk. Kochała się w Apollinie. Kopię jego rzeźby ustawiła w gabinecie. Kandydatów do ręki, gdy jeszcze fortuna się od niej nie odwróciła, odtrącała.

W czasie upadku odwiedzała ją, jako jedyna, hrabina Karolowa, ciotka Joanna, siostra Tomasza. Naciskała, by zdecydowała się na małżeństwo z jednym ze staruszków. Byli to jedyni kandydaci, którzy gotowi byli obejść się bez posagu. Karolowa zwracała uwagę bratanicy, że musi ratować także ojca. Na sprzedaż wystawione zostały już serwis i srebra, ale trudno było o kupca na takie drogie rzeczy. Kamienicę czekała przymusowa licytacja w czerwcu i nic z niej nie zostałoby po opłaceniu długów. Jej wartość to 60 tysięcy, pomimo tego że Łęcki zapłacił za nią 100 tysięcy. Niebezpieczne było także to, że ktoś skupił weksle dłużników na kilka tysięcy rubli i że najprawdopodobniej uczynił to we wrogich zamiarach.

Ojciec Izabeli w tym okresie nie tracił dobrego humoru. Najprawdopodobniej był oderwany od rzeczywistości nie mniej niż córka. Bywał z Resursie Kupieckiej, rodzaju klubu dla przedsiębiorców, kupców, producentów. Skoro arystokraci go izolowali od siebie, znalazł sobie inne towarzystwo.

Polecam licealistom i maturzystom zajrzenie do artykułu z działu “Jak pisać” pt: “Jak napisać rozprawkę? Część druga”, w którym szczegółowo analizuję fragmenty z tegoż rozdziału dla potrzeb pracy maturalnej o wpływie środowiska na postawy człowieka.  

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W jaki sposób nowi ludzie ukazują się nad starymi horyzontami

Początek kwietnia przyniósł pannie Izabeli zmartwienie o to, jak wystąpi w kościele podczas wielkanocnej kwesty, czyli zbiórki pieniędzy na cele charytatywne. Mniej w tym troski o ubogich, więcej o własny wygląd.

Przykry w treści okazał się list od Karolowej, w którym zadeklarowała gotowość przyjęcia serwisu i sreber Łęckich za 3000 rubli. Dama do towarzystwa Izabeli, panna Florentyna skomentowała, że mocno niestosowne było zaproponowanie 3 tysięcy, gdy obcy oferowali 5 tysięcy rubli.

Z rozmowy czytelnik dowiaduje się, że Łęccy jadają obiady dzięki pożyczkom od lokaja, Mikołaja. Młodą arystokratkę zaniepokoiło najbardziej to, że ojciec od kilku dni miał do dyspozycji codziennie po kilka, kilkanaście rubli i nie wiedziała, jakie jest źródło tej gotówki.

Do córki zajrzał pan Tomasz, który pochwalił się znajomością z Wokulskim. Nawiązanie tego kontaktu, jak zapewnił, dawało mu nadzieję na odzyskanie silnej pozycji w towarzystwie. Naturalnie, mówił o kupcu z właściwym sobie poczuciem wyższości i przedstawiał go jako wykonawcę swoich planów.

Izabela nie podzielała fascynacji ojca Wokulskim. Kojarzyła go jako galanteryjnego kupca, niemiłego, niezasługującego na przyjmowanie w domu.

Chwilę później przyszedł kolejny list od hrabiny Karolowej, w którym wycofywała się ze swojej propozycji przyjęcia serwisu i sreber, chwaliła wyposażeniem grobu w kościele, jakie zapewni Wokulski i prosiła gorąco, by Izabela asystowała jej w kweście podczas święta. 

Ojciec przyznał podczas rozmowy o przedsiębiorcy, że wygrywa od niego stale pewne sumy w karty. Łęcka zareagowała nerwowo. Wiele wskazuje na to, że mimo naiwności zrozumiała, że właściciel sklepu celowo pozwala tryumfować ojcu i wychodzić z zabawy z drobnymi w kieszeni. Sytuację odczytała jako upokarzającą. Przypomniała sobie, co mówi się o Wokulskim w Warszawie. Zaniepokoił ją człowiek, który pozyskiwał zaufanie jej bliskich. 

Podczas drzemki, w stanie półsnu zobaczyła siebie z ojcem w powozie, który zsuwa się powoli do doliny, gdzie słychać odgłosy pracy maszyn i widać parę i dymy. Widziała też Wokulskiego trzymającego w ręku kartę. Cóż, rozumiała, że od decyzji mężczyzny może zależeć jej los. Niepokój budził też krajobraz fabryczny. Pozycja arystokracji zagrożona była przede wszystkim przez rozwój przemysłu i handlu, aktywność mieszczan, kupców, producentów i bankierów. To oni odbierali bogatej szlachcie uprzywilejowaną pozycję. Więcej czytelnik przeczyta w artykule o obrazie elit w „Lalce”: Lalka – rzecz o elitach.

Przyszła wiadomość od pani Meliton, że srebra i serwis zostały kupione. Florentyna zdradza, że nabył je Wokulski. Dla Izabeli ta wiadomość wraz z informacją o tysiącach rubli składanych przez kupca na cele dobroczynne hrabinie Karolowej stanowi dowód na to, że chce się on do niej zbliżyć. Przyznaje Florentynie, że wie, iż podoba mu się, że czuje się przez niego prześladowana, że wielokrotnie widziała, jak się w nią wpatruje. Przypomniała to sobie jednak dopiero teraz. Widocznie wcześniej traktowała go jako nieznaczącego wielbiciela bez wartości, którego serce musi krwawić dla niej tak jak innym. 

Nie podoba jej się energia i siła mężczyzny. Ma wrażenie, że ją osacza, zbliża się niebezpiecznie. Ona jednak będzie wolała wyjść za staruszka marszałka niż upaść tak nisko, by zostać żoną właściciela sklepu. Przynajmniej tak wtedy patrzyła na tę sprawę.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Gołąb wychodzi na spotkanie węża

Hrabina Karolowa wysłała Izabeli powóz w Wielką Środę, by mogła pozałatwiać w mieście sprawunki. Siostra Tomasza prosiła, by dziewczyna wyglądała pięknie podczas kwesty. Widocznie dobrze już rozumiała, że szczodrość Wokulskiego dla niej jest mocno powiązana z afektem, jaki żywi do młodej arystokratki. Łęcka postanowiła odwiedzić swego skrytego adoratora i przeciwnika w jednej osobie.

W sklepie pozwoliła się obsługiwać Mraczewskiemu, który wzbijał się na wyżyny swego kunsztu uwodziciela i sprzedawcy. Samego Wokulskiego potraktowała chłodno i wypytała o zakup serwisu i sreber. Kupiec zapewnił, że zapłacił dużo, ale spodziewa się godnego zysku ze sprzedaży za granicą. Sam przedsiębiorca po tej rozmowie był przekonany, że młoda dama nie zasługuje jednak na jego uwagę i wsparcie. Dziwił się, skąd klientka sklepu wiedziała, że to on kupił należące do jej rodziny przedmioty.

Przykre jednak okazały się dla niego przechwałki Marczewskiego, który głośno zapewniał, że wkrótce sama Łęcka nawiąże z nim intymny kontakt i zostanie jego kochanką.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Medytacje

Po przykrościach, które spotkały go w sklepie, Wokulski wyszedł na spacer i dotarł na Powiśle. Czuł się, jak to się dziś określa, wewnętrznie wypalony. Stracił zainteresowanie i serce do pracy, która dawała chleb kilkudziesięciu rodzinom, a w wkrótce zapewniłaby go nawet setkom.

Dla tysięcy tańsze towary miały w przyszłości okazać się źródłem lepszego bytu. Nic go to nie obchodziło. Był nieszczęśliwy. Tu także zaproszę po raz kolejny do lektury artykułu o filozofii w Lalce: Lalka – związki z filozofią.

Obserwował nędzę biednych rzemieślników i handlarek, ubóstwo mieszkań i sprzętów, brak perspektyw na poprawę losu. Widział, że ludzie ci mieli czas, pewne umiejętności, nawet jakieś narzędzia pracy, ale nic nie mogło doprowadzić  do radykalnej zmiany ich położenia.

Przypomniał sobie swoje zmagania z niedostatkami i otoczeniem. Jako dziecko łaknął wiedzy, ale posłano go do pracy w restauracji. Gdy mimo to kształcił się po nocach, szykanowali go koledzy z pracy i klienci, nawet inteligencja warszawska. Jeszcze na uniwersytecie wypominano mu dawne zajęcie kelnera.

Dobrze poczuł się, cóż za paradoks, dopiero na Syberii. Swoimi dokonaniami naukowymi zdobył szacunek i przyjaźń wybitnych uczonych, takich jak Czekanowski, Czerski, Dybowski. Po powrocie do kraju, a przypomnę, że nastąpiło to w 1870 roku, szukał dla siebie pracy naukowej, zgodnej z aspiracjami. Odesłano go do handlu. Kiedy poślubił wdowę po Janie Minclu, sukcesorkę majątku rodu warszawskich kupców, wypominano mu, że sprzedał się i żyje z dorobku zacnej rodziny. Po śmierci małżonki może zająłby się znów książkami, gdyby wysłany do teatru przez Rzeckiego nie zobaczył w loży panny Łęckiej.

W tym miejscu znajduje się dużo znakomitego materiału do analizy tego, jak bohater przeżywa to spotkanie i jak powoli obejmuje nad nim władzę uczucie przeżywane na sposób romantyczny. Nade wszystko wydaje się Wokulskiemu, że stała się Izabela mistycznym punktem, w którym zbiegają się jego życiowe drogi i dzięki niej cała ziemska egzystencja nabiera sensu. Miał też wrażenie, że czekał na nią od dawna i jakby już ją znał.

W ramach niezbędnego komentarza zaznaczę, że mistycyzm to forma religijności polegająca na obcowaniu z Bogiem, bóstwem twarzą w twarz, bezpośrednio. Myśl o tym, że już ją kiedyś widział i czekał na nią, kojarzy się z ideą przeznaczenia. Wszak Gustaw z IV części Dziadów mówił o łańcuchu uroku, którym Bóg łączy ze sobą dwie dusze, zanim pośle je na Ziemię, a one tam muszą się już tylko odnaleźć. A zatem spotkanie z panną Łęcką to rodzaj cudu, przejaw woli sił wyższych, akt spełnienia się przeznaczenia. Czyż można z nimi walczyć?

Uprzedzę fakty i napomknę, że Szuman mawiał, że jego przyjaciel kocha się jak trubadur. Trubadurzy byli zubożałymi rycerzami, który chodzili od zamku do zamku i opiewali uroki żon wielmożów, które były dla nich niedostępne z racji ekonomicznej nikczemnej kondycji. Miłość z konieczności miała charakter platoniczny. Jest zatem wiele kulturowych źródeł pewnych postaw, sposobu odtwarzania życiowych ról.

Wielkość kreacji głównego bohatera dzieła Prusa polega chyba przede wszystkim na tym, że jest ona oparta na fundamencie zasadniczej sprzeczności, od której przecież nikt wolny nie jest. Wokulski bez wątpienia to osoba pragmatyczna, racjonalna, osiągająca szybko i skutecznie nawet trudne i odległe cele. Jednocześnie ulega silnym emocjom, które potrafią sparaliżować działanie. Dodajmy, że uczucia mobilizują go też do tytanicznego wysiłku.

Jako pragmatyk wyznaczył sobie drogę dotarcia do arystokratki choćby po to tylko, by móc z nią porozmawiać i przekonać się, kim jest i czy warto zawrzeć i kontynuować z nią bliższą znajomość. Wyrobił sobie dokument poświadczający szlacheckie pochodzenie i skorzystał z oferty znajomego z Syberii, Suzina, który zaproponował mu udział w dostawach dla wojska. Warszawski przedsiębiorca, gdy już zgodził się na tę współpracę, przed wyjazdem odwiedził Szumana, z którym, jak to później zostanie powiedziane, był na Syberii i który kiedyś wcześniej mu sporo pomógł.

Szuman był polskim Żydem, lekarzem, naukowcem – amatorem. Nikt chyba tak znakomicie nie komentuje poczynań i słabości Wokulskiego, jak właśnie on. Oczywiście, na pytanie przyjaciela, czy istnieje platoniczna miłość, odrzekł, że to jedna z masek instynktu zachowania gatunku. Powiedział też, że Stach powinien się ożenić, bo to jedyne lekarstwo na jego chorobę. Odgadł bowiem, a może skądś już wiedział, że kupiec zakochał się. Zaznaczył, że nadszedł dla niego czas najgorszej miłości, bo ostatniej. Sam też kiedyś przeżył nieszczęśliwą miłość i próbował sobie nawet odebrać życie.

Wokulski przywołał w pamięci rozmowę z Szumanem, wcześniej wspominał przeszłość, chwilę pierwszego zobaczenia Łęckiej oraz to, czego już dokonał, by się do niej zbliżyć. Przecież właśnie to zadurzenie się w młodej arystokratce dało impuls do pomnożenia majątku, zdobycia fortuny, wejścia na wyższy poziom prowadzenia interesów.

Rozmyślania na chwilę przerwało spotkanie dawnego pracownika. Był to Wysocki, który od pewnego czasu przestał przyjeżdżać swoim wozem po towary do transportu. Okazało się, że padł mu koń, a on sam nie miał śmiałości iść do szefa firmy lub choćby do Rzeckiego poprosić o pomoc.

Prus przedstawia nie jedyny raz w powieści poczciwość, skromność ludzi biednych. Wysocki nie chciał komuś zaprzątać głowy swoją osobą, choć głód zajrzał w oczy już jemu i dzieciom. Tomasz Łęcki to jednak arystokrata i on nie tylko nie śmiał, ale nawet uważał, że dopominając się o wsparcie przedsiębiorcy, wyświadcza mu przysługę. Te zdarzenia będą miały jednak miejsce później.

Wokulski dał na święta, na podstawowe zakupy Piotrowi Wysockiemu 10 rubli i powiedział, żeby przyszedł do sklepu, wziął dokument, wybrał sobie konia na kredyt i zgłaszał się do pracy. Obiecał też sprawdzić, czy jego brata, Kaspra, u którego rodzina Piotra zimowała, nie da się z powrotem przenieść do Skierniewic, gdzie miał grunt, z którego czerpał dochód.

Wozak Wysocki aż trząsł się z przejęcia. Wokulski z kolei nie mógł uwierzyć, że tak łatwo ocalił od katastrofy człowieka. Dał mu tylko 10 rubli, wcześniej Karolowej i innym rzucał tysiące na cele dobroczynne i nie sprawiało mu to satysfakcji. Czynił to jedynie dla rozgłosu, zwrócenia na siebie uwagi.

Przedsiębiorca i nieszczęśliwie zakochany galanteryjny kupiec szedł przez Powiśle, poważnie martwiąc się losami kraju i społeczeństwa, które nie potrafi zarządzać swoimi zasobami. Widział wysypiska śmieci zagrażające ujęciom wody dla miasta. Dostrzegał ludzi marginesu, niepracujących bezdomnych, obawiał o przyszłość społeczności, która toleruje nieróbstwo i obciąża kosztami wspierania niedołęgów tych, którzy ciężko pracują.

Wokulski czuł wyrzuty sumienia, że swój wielki majątek w znacznym stopniu trwonić będzie na udawanie arystokraty, na styl życia akceptowany i ceniony przez warstwę, do której należała jego miłość, Izabela. Te ogromne sumy, nawet trzydzieści tysięcy rubli rocznie, pozwoliłyby podźwignąć, stworzyć warsztaty, sklepiki dla 60 rodzin.

Z drugiej strony, fortunę zdobył dzięki niej i nie chciał się miłości i szczęścia wyrzec. W trakcie jednego, tego samego wewnętrznego monologu krytycznie postrzegał arystokrację, by jednocześnie ulegać jej urokowi. Porównywał Łęcką do motyla, który nie musi nic robić, jest piękny, podczas gdy on jak gąsienica przerabia ziemię, tworzy nawóz i wciąż zrasta się, gdy go przetną na pół.

Uważał, że, tak jak dzieje się to w Anglii, mógłby awansować do najwyższej warstwy społecznej. Dzięki temu wszyscy by skorzystali. Polska arystokracja przypominała jednak zamarzniętą wodę na mrozie, która swoją postawą hamowała wszelki ruch od dołu.

Moi drodzy, w społeczeństwie zawsze będą warstwy. Jedni zdobędą lepsze pozycje dla siebie i rodzin, inni gorsze. Ważne, i to ważne dla wszystkich, jest to, by drogi awansu były otwarte, a do majątku i szacunku prawo mieli ci, którzy na nie zasłużyli. Historia Wokulskiego uczy, że piąć w górę powinni się szybko ci, którzy dużo mogą społeczeństwu z siebie ofiarować, są zdolni, pracowici, pomysłowi, kreatywni, twórczy i energiczni. Główny bohater powieści miał wszystkie te cechy. Nie był egoistą, sknerą, skąpcem. Bogactwo nie było dla niego celem samym w sobie. Potwierdzenia własnej wartości szukał w otoczeniu, któremu chciał dać  bardzo wiele. Niestety, bardzo często stykał się z niechęcią, szykanami, sztucznie wytworzonymi barierami.

Zwróćcie, proszę, uwagę. Niejednokrotnie w powieści dostrzeżecie zachowanie bohatera przypominające szamotaninę osoby uzależnionej. To oddali się od substancji lub czynności wciągającej go i pętającej, to do niej z jeszcze większą siłą powróci. Przecież bohater wyszedł ze sklepu zdegustowany zachowaniem Łęckiej. Przeszedł jednak przez Powiśle jakby wolny od narkotyku, ale z odczuciem, że niesłychanie mocno mu go brakuje. Szedł i narzekał na brak energii, woli życia, walki, działania. Na początku rozdziału planował zrezygnować z założenia spółki, sprzedać sklep, wyjechać za granicę, a pod koniec już wie, że nie wyrzeknie się miłości, zostanie w kraju. Spodobało mu się też to, że ma ogromną moc wpływania na rzeczywistość. Patriotyzm, głęboka więź ze społeczeństwem, poczucie obowiązku też odegrały role nie najmniejsze.

Spacer nie przyniósł jednak rozstrzygnięcia, czy ratować biedaków i naśladować Chrystusa, czy zapomnieć o wszystkim i skupić się na własnych potrzebach. Gdy Wokulski znalazł się w sklepie z powrotem, jego uwagę zwróciło dziwaczne zachowanie dwojga gości, którzy, jak to wyjaśnił Mraczewski, byli dość oryginalnym małżeństwem. Baron Krzeszowski i małżonka byli skłóceni, ich sytuacja majątkowa skomplikowana i niełatwa, a sam subiekt jakoś z nimi spokrewniony.

Kolejna słowna potyczka między subiektami sprawiła, że właściciel postanowił wypowiedzieć posadę Mraczewskiemu. Prośby Krzeszowskich, by zmienił decyzję, na nic się zdały. Nie pomogło wstawiennictwo Rzeckiego. Na miejsce wyrzuconego przyszedł nowy subiekt, pan Zięba.

Poniżej zobaczycie miejsce spaceru głównego bohatera. Bulwary nad Wisłą. Miejsce przechadzek, spotkań, pokazów ulicznych artystów. Tu chętnie przesiaduje młodzież i świetnie widać, jak bardzo zmieniła się Warszawa, nawet w stosunku do pamiętanych przez autora bloga ponurych lat komunizmu. Pan Bolesław pewnie by się ucieszył. W powieści opisuje tę okolicę jako strefę opanowana przez nędzarzy, margines społeczny i obszar, gdzie wywożono śmieci. 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Kładki, na których spotykają się ludzie różnych światów

Akcja w większości rozgrywa się w dwóch miejscach: kościele i mieszkaniu hrabiny Karolowej. Wokulski w Wielki Piątek nie miał ochoty na spotkanie arystokratek przy tradycyjnych wielkanocnych grobach podczas prowadzonej przez nie kwesty.

W Wielką Sobotę zmienił zdanie. Czuł, że każde jego zachowanie może zostać poddane krytyce. Źle było złożyć w datku zbyt mało pieniędzy, źle zbyt dużo. W świątyni nie modlił się. Pewnie był agnostykiem, jak wielu pozytywistów. Widział żebraków błagających o litość oraz arystokratki traktujące dom Boga jak miejsce schadzek.

Złożony datek wywołał nieżyczliwą reakcję Łęckiej, ale dezaprobatę wyraziła w języku angielskim, którego Wokulski jeszcze nie znał. Karolowa ujęła się za Mraczewskim i poprosiła o przywrócenie go do pracy. Do prośby dołączyła Łęcka i tu, oczywiście, zakochany przedsiębiorca poczynił ustępstwo. Obiecał, że oddeleguje go do Moskwy. Na pytanie Izabeli o przyczynę zwolnienia przyznał, że spowodowana była niewłaściwym wypowiadaniem się subiekta na temat pewnych osób, które zaszczyciły go łaskawszym tonem. Panna Łęcka zrozumiała, że prawdopodobnie uwagi subiekta odnosiły się do niej. 

Wokulski oddalił się, ale pozostał w świątyni. Przyglądał się z dystansu Łęckiej i postanowił zakupić powóz, którego posiadanie może stworzyć okazję do przysłużenia się bankrutującej arystokratce, a w związku z tym do spotkań. Zdecydował się też rozpocząć naukę języka angielskiego. Przypatrywał się przez chwilę młodej prostytutce i nie mógł powstrzymać od poczynienia pewnych porównań i dostrzeżenia podobieństw do panien na wydaniu z tak zwanych najlepszych rodzin. W pobliżu Izabeli pojawił się młody elegant i oczy arystokratki nabrały blasku, a przedsiębiorca poczuł zazdrość. Później okaże się, że młodzieniec to Ochocki. Przez chwilę główny bohater przysłuchiwał się rozmowie pięknej kobiety z córeczką. Ta z kolei w dalszej części przedstawiona zostanie czytelnikowi powieści jako Stawska. Wywarła na nim silne wrażenie… Wokulski żałował, że nie poznał jej wcześniej.

Jako się już rzekło wyżej, bohater nie jest wierzącym, ale może właśnie dlatego nie czeka na cudowne zrządzenia opatrzności, tylko bierze sprawy w swoje ręce i, tak jakby Boga nie było, stara się czasem wykonać jego robotę, czyli czyni dobro, wspiera pokrzywdzonych.

Kupiec zaprosił na rozmowę młodą prostytutkę. Zwróciła jego uwagę jej gorliwa, jak się zdawało, modlitwa. Niestety, przekonał się szybko, jak bardzo dziewczyna była zdeprawowana, cyniczna, przesiąknięta złem. Nakazał jej szybko zdecydować, czy chce poprawić swój los. Obiecał spłacić dług i skierował ją do sióstr magdalenek, dając polecający list.   

Z Rzeckim podzielił się uwagą, że społeczeństwo musi się przebudować od podstaw do szczytu. W przeciwnym razie zgnije.

W Wielką Niedzielę bohater pojawił się u hrabiny. Karolowa zaprosiła go jeszcze podczas kwesty w kościele, co nie spodobało się, oczywiście, Izabeli.

Wewnętrzny głos bohatera podsunął mu myśl, że między nim a tym wykwintnym światem musi stoczyć się walka. Miał przeczucie, że albo rzeczywistość przepychu i formy runie, albo on zginie. Coś podpowiedziało mu, że pozostawi po sobie przebaczenie i litość. Może Wokulskiego chrześcijańskie myślenie, skłonność do miłosierdzia ogarnęły z powodu święta Zmartwychwstania, a może zakorzenione były w nim bardzo głęboko i stanowiły jeden z ważniejszych filarów osobowości.

Powitał go rozentuzjazmowany Łęcki, którego uwadze nie umknęło, że wśród gości hrabiny nie brakowało takich, którzy świetnie już Wokulskiego znali.

Książę, jedna z ważniejszych osób środowiska warszawskiej arystokracji, przyznał pewnemu hrabiemu, że poszukiwał informacji, czy bogaty kupiec dorobił się na wojnie uczciwie i że wie, iż pilnował jakości dostaw i swoją rzetelnością zwrócił uwagę osób z najwyższych sfer.

Książę rozmawiał z Wokulskim o projekcie spółki handlowej. Przedsiębiorca zapewnił, że przyczyni się ona do poprawy sytuacji ekonomicznej konsumentów w kraju.

Prezesowa Zasławska zagadnęła Wokulskiego o porucznika noszącego jego nazwisko i imię. Okazało się, że łączyło ją ze stryjem bohatera wielkie romantyczne uczucie. Wiele lat wcześniej rozdzielono ich, ponieważ młody oficer nie był tak bogaty i ustosunkowany jak ona. Stryj kazał się pochować z pamiątkami po ukochanej. Prezesowa nie kryła silnego wzruszenia, co z kolei w środowisku arystokratek, jak się okazuje, plotkar nie gorszych od przysłowiowych klientek magla, zaowocowało domysłami, że gość Karolowej, kupiec i bogacz jest nieślubnym synem Zasławskiej. Książę cieszył się, że zbliżenie z mieszczaństwem może przynieść korzyści dla kraju, a wrażenie, jakie wywarł Wokulski na zebranych, tylko utwierdziło go w tym przekonaniu. Oczywiście, nie tracił ani na chwilę zakorzenionego mocno przeświadczenia o swojej wyższości.

Wokulski nie zdołał pożegnać się z Izabelą, ale wyszedł od hrabiny i udał na spacer. Delektował się trochę  życiowym sukcesem. W salonie hrabiny na święconym spośród warszawskich przedsiębiorców gościł tylko on. Obserwował uliczną zabawę i rozradowany tłum. Dziwił się, że sam nie cieszy się niczym, a cierpi z powodu nudy i niepokoju.

Rozdział kończy refleksja, że popularność, sława mijają i zawsze można być bohaterem tyko jednego sezonu. 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Pamiętnik starego subiekta

To kolejny fragment pamiętnika starego subiekta, czyli wspomnień z przeszłości i zwierzeń, obserwacji spraw bieżących. Rzecki odnotował fakt powiększenia sklepu, zakup powozu przez przyjaciela i jak zwykle martwił biegiem zdarzeń w wielkiej polityce.

W 1848 po miesiącach wrzenia w Europie spełniła się przepowiednia ojca Ignacego i Ludwik Napoleon, kolejny z Bonapartych pojawił się w Paryżu. Młody Rzecki zdecydował się ruszyć w świat, by walczyć z tyranami o wolność. Jan, który mimo niemieckich korzeni, wzywał zawsze, by bić szwaba, nie krył wielkiego smutku z powodu rozstania z pracownikiem stryja. Nieoczekiwanie na wędrówkę z Rzeckim ruszył August Katz. Bili się w powstaniu narodowym Węgrów przeciwko Austriakom. Powstanie tłumiły później wojska rosyjskie. Znaczącym epizodem zapamiętanym przez autora wspomnień, wiele mówiącym o nim samym była walka wręcz z austriackimi kanonierami. Rzecki nie pozwolił Katzowi przebić bagnetem jednego z nich. Chwilę wcześniej potrącił leżącego rannego oficera austriackiego, który wyjęczał: „Nie trzeba deptać…Niemcy są też ludźmi…” Co innego strzelać przed siebie, a co innego zobaczyć przeciwnika tuż przed sobą. Przypomnę, Rzecki jest życzliwy, wybaczający, łagodny i stara się wszystkich traktować po ludzku. Oczywiście, nigdy nie naraża na szwank reputacji i interesów sklepu.

Powstanie upadło. August Katz odebrał sobie życie. Rzecki tułał się jeszcze po Europie, cierpiał z powodu nędzy i tęsknoty za krajem. Cieszyły go tylko tryumfy Ludwika Napoleona. W 1951 wrócił, przekraczając granicę zaboru rosyjskiego i znalazł się w więzieniu w Zamościu, ale cieszyło go to, że nie kazano mu spod granicy zawrócić. To jest dopiero wyraz patriotyzmu. Prus dał tu chyba małego prztyczka w nos romantykom, którzy cierpieli, tęsknili, a Rzecki wrócił, trafił za kraty, ale nie narzekał, a nawet cieszył się bardzo. Wcześniej, za granicą, jak wspomina, oddałby życie, by choćby spojrzeć na las sosnowy czy chałupy pokryte słomą.

Jan Mincel długo zabiegał, by Ignacego z więzienia wydostać. W 1853 niedawny uczestnik powstania węgierskiego mógł już do Warszawy jechać, podróż też została opłacona. Tak przy okazji zwracam uwagę, gdyby kiedyś komuś zdarzyło się pisać o rodzinie, to bez wątpienia Minclowie byli zastępczą, ale bardzo dobrą, rodziną Rzeckiego. Oczywiście, jak to w życiu bywa, mamy tu także motyw kłótni. Franz z bratem skonfliktowani byli bardzo, ale chyba przyczyna leżała w ich zupełnie rożnych temperamentach.

W trakcie jazdy do Warszawy Żyd, biedny człowiek, przy okazji naciągnął trochę klienta, żeby więcej nieco zarobić.

Stary Jan Mincel nie żył, a bracia podzielili majątek, babcia wciąż miała się dobrze. Jan młodszy żenił się właśnie z Małgorzatą Pfeifer, a miał zwyczaj przekonywać, że wywodzi się w prostej linii od polskiej rodziny. W 1856 zmarł Franc.

Rzecki przeszedł w pamiętniku do spraw bieżących, oczywiście podejrzewając, że zbliżanie się przyjaciela do arystokracji, wspieranie ubogich, zdobycie przez niego wielkiego majątku ma związek z wielką polityką i nie mniejszymi planami Wokulskiego.

Powiększenie sklepu wymusiło przeprowadzkę Ignacego z zajmowanego przezeń przez 25 lat pokoju. Rozczuliła go troska i wrażliwość przedsiębiorcy, który zadbał, by część nowego pomieszczenia w najdrobniejszych szczegółach przypominała poprzednie mieszkanie.   

Stary subiekt odnotował też to, jak wiele kobiet w poważniejszym wieku i rodziców dziewcząt czyniło zabiegi, by zainteresować Wokulskiego ożenkiem. W lokalu z jadłem i alkoholami, do którego zajrzał pewnej niedzieli, usłyszał nieprzychylne komentarze mieszczan pod adresem przyjaciela. Krytykowano między innymi to, że dostawami z Rosji niszczy rodzimy przemysł. Jak to się okaże później, co wyłożył jasno Wokulski na spotkaniu u księcia, tak zwane krajowe fabryki w większości należały do Niemców. Nagłe wzbogacenie się, zbliżenie do arystokracji także było solą w oku dla niektórych. Rzeckiego bolały wszelkie nieżyczliwe głosy przeciwko bliskiemu mu towarzyszowi.

Kierownik sklepu wiązał wydarzenia polityczne w Europie z tajemniczymi zachowaniami właściciela firmy. Nie wiedział, że u Collinsa przyjaciel naprawdę uczył się angielskiego, a poufne, niezrozumiałe dla niego, wiadomości przynoszone przez panią Meliton dotyczą jedynie panny Izabeli.

W nowym sklepie przybyło subiektów. Rzecki poczynił szereg celnych i zabawnych dla czytelnika spostrzeżeń na temat ludzkich natur, zwłaszcza klientek. Martwiło natomiast autora pamiętnika to, że pracownicy nie lubią jednego ze świeżo zatrudnionych. Szykanowano Szlangbauma. Ciekawa jest historia tego sprzedawcy, który był na Syberii, a zatem uczestniczył w polskim ruchu niepodległościowym. Trzymał się też blisko chrześcijan, a to określenie wynika stąd, że żydowska tożsamość pierwotnie bardziej wiązała się z religią niż pochodzeniem etnicznym. Wszak pierwsi chrześcijanie byli Żydami również.

Rzeckiego martwiły postawy antysemickie, przykro było mu z tego powodu, że tych samych ludzi przed kilkoma laty nazywano Polakami mojżeszowego wyznania, gdy „dziś” zwano ich już Żydami. Ignacy wspomniał, że nie o taki świat bił się razem z Katzem. Była to wtedy epoka haseł równości, wolności i braterstwa.

Rzecki pytał Szlangbauma, dlaczego nie ochrzci się, skoro i tak trzyma się z dala od swojej wspólnoty etnicznej. Pan Henryk wyznał, że musi żyć blisko z jakąś grupą. Po przyjęciu chrześcijaństwa nienawidziliby go jego dawni bliscy, a w nowym środowisku byłby dalej obcy.

Wokulskiemu, jak dodaje stary subiekt, także wypomina się w mieście współpracę, interesy z Żydami. Z Moskwy przyjechał Mraczewski, który zmienił poglądy i zbliżył do socjalistów. Rzecki zauważył w sklepie klientkę, która bardzo mu się spodobała i pomyślał, że byłaby odpowiednią żoną dla Stacha. To Stawska, która pojawiła się już w powieści podczas wizyty Wokulskiego w kościele. Niestety, wpadła w oko także Mraczewskiemu.

Pan Ignacy opisał przyjęcie w hotelu mające uświetnić powiększenie sklepu. Na uroczystym, wystawnym obiedzie pojawiło się wielu gości. Pijany Mraczewski Rzeckiemu, który nie rozumiał przyczyny i skali wydatków, powiedział, że szef robi to wszystko dla Łęckiej.

Przyjaciel Wokulskiego postanowił podpytać o Stacha Szumana, który także pojawił się na przyjęciu.  Stary lekarz, jak już to zostało powiedziane wyżej,  świetnie znał przedsiębiorcę, doskonale odczytywał jego charakter. Powiedział, że ich wspólny znajomy to człowiek czynu, który realizuje wszystko, co mu przyjdzie do głowy. Do tej pory jednak udawało mu się, ale kolejny raz wydarzenia mogą nie pójść po jego myśli, swoim zwyczajem on także nie będzie chciał ustąpić i dojdzie do tragedii.

To Szuman nazywa tu pierwszy raz Wokulskiego romantykiem z roku 1860 i pozytywistą z roku 1870. Może wydawać się to sprzecznością, ale stary doktor uważa, że u warszawskiego kupca takie połączenie stanowi wyraz pełnej konsekwencji.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Stare marzenia i nowe znajomości  

Otwiera go przedstawienie pani Meliton, która jako idealistka z sercem na dłoni dostała taką szkołę życia, że nauczyła się dla nikogo już nie poświęcać i myślała tylko o swoich własnych interesach. To ona pełniła rolę tajnego wywiadowcy głównego bohatera. Za świadczone usługi pobierała wynagrodzenie. Za jej pośrednictwem Wokulski kupił srebra i serwis Łęckich. Pomogła mu zgromadzić weksle pana Tomasza, które były dokumentami poświadczającymi istnienie długu i, co ważne, mogły być przedmiotem obrotu.

Ktoś, kto skupił z rynku czyjeś zobowiązania, zyskiwał nad dłużnikiem władzę, ponieważ miał w swoich rękach prawa do wyegzekwowania na rzecz siebie samego wszelkich zobowiązań. Pani Meliton pogratulowała przedsiębiorcy zgromadzenia weksli Łęckiego, ale kupiec wziął całą ich paczkę i przedarł. Oznaczało to unicestwienie długów. Działało to podobnie jak w przypadku zniszczenia banknotu.

Meliton pozwoliła sobie na komentarz wynikający także z jej osobistych życiowych doświadczeń. Powiedziała, że szkoda jej Wokulskiego, ponieważ kobiet nie zdobywa się ofiarami, tak jak on chce to zrobić, ale siłą… piękności, zdrowia, pieniędzy… Kupiec dorzucił: „rozumu”, ale Meliton zaprzeczyła i dodała, że raczej pięści. Zapewniła przy tym, że zna swoją płeć i nieraz litowała się nad naiwnością mężczyzn.

Komentarz zachowań głównego bohatera w wykonaniu zawodowej swatki i towarzyskiego szpiega to jeden z najlepszych w powieści, jeśli brać pod uwagę poczynania pana Stanisława w sferze miłości. Równie mocno i celnie wypowiadał się Szuman. Adwokat księcia, nieco dalej w utworze to się dzieje, gdy tylko zorientował się, jakie wobec Izabeli plany miał Wokulski, także doradzał mu nieratowanie Łęckich przed upadkiem, ale wyczekanie na katastrofę i dopiero później podyktowanie warunków układu.

Wielokrotnie powtarzam uczniom na lekcjach, że przedsiębiorca z Krakowskiego Przedmieścia mógł sobie Łęcką kilka razy kupić i kazać być jej posłuszną. Łęccy byli bankrutami, ale nie potrafiliby zrezygnować z wystawnego życia, podróży, przepychu. Tęsknili też za powrotem do dawnej towarzyskiej pozycji. Dla Izabeli zostanie „kupcową” było równoznaczne z upadkiem na samo dno. Wolała poślubić wiekowego marszałka. Gdyby jednak pan Stanisław rozegrał wszystko inaczej, na zimno… kto wie. Niestety, on potrzebował miłości, a tej kupić nie można. Sam to zresztą znakomicie rozumiał i nawet nie próbował. Warto powiedzieć to wprost i będę to jeszcze powtarzał: Wokulski, wspierając rodzinę podupadających arystokratów, zachowywał się bardzo taktownie. Zabiegał o anonimowość. Niewiele z tego wynikało. Do panny Izabeli i tak docierały wiadomości o poczynaniach przedsiębiorcy i bardzo miała mu za złe tę życzliwość. Wdzięczności za grosz.

W maju i czerwcu dzięki poufnym sygnałom od szpiega w spódnicy zakochany nieszczęśnik widywał w Łazienkach obiekt swoich uczuć. Odwiedził kilka razy staruszkę Zasławską i zrozumiał, że mu sprzyja. Bardzo cieszył się na wieść, że spotka określonego dnia Łęcką właśnie w towarzystwie życzliwej mu prezesowej. Spodziewał się przełomu w relacjach z Izabelą. Gdy już szykował się do wyjścia, odwiedził go książę i zabrał do swego pałacu na zebranie z arystokracją i licznie przybyłym do Warszawy ziemiaństwem. Bohater nie odmówił. Pomyślał, że to dla Łęckiej założy spółkę zajmująca się handlem na dużą skalę z Rosją, a z patrzenia na nią tego dnia jednak będzie musiał zrezygnować. Rozumiał to znów w kategoriach ofiary złożonej u jej stóp.

Narrator z ironią opisuje księcia, jego zachowania i poglądy. Warto zaznaczyć, że reprezentował powszechne wśród arystokracji przekonania bliskie rasizmowi. Oni byli po prostu z zasady lepsi od reszty. Klasy wybrane miały wyższy początek niż pozostałe. Książę uważał, że wywodzi się od Prometeusza, w najgorszym razie od Orfeusza i że jego obowiązkiem jest pochylanie się z troską nad maluczkimi. Zasmucał się bez ustanku nad losem swego nieszczęśliwego kraju, ale nigdy nie posadził choćby drzewa, które dawałoby komukolwiek cień, ani nie usunął z drogi kamienia, by nie ranił kopyt końskich. Świetnie zatem służył innym jedynie we frazesach.

Dla kontrastu dodał mu Prus krewnego z Francji, który kpił z przekonań księcia na temat wyższości arystokracji. Uważał, że malarze przedstawiali hrabiów ze szlachetnością w spojrzeniu, ponieważ im za to płacono, a heraldycy i historycy rozpisywali się o ich wspaniałym pochodzeniem z równie przyziemnych powodów.

Książę miał zwyczaj zapraszać do siebie arystokratów i mieszczan, by zbliżyć do siebie rywalizujące z sobą i nielubiące wzajemnie środowiska. Prawdopodobnie to na zebraniu, w którym uczestniczył Wokulski, po raz pierwszy wykrystalizował się projekt, który miał jakieś szanse na realizację. Wszystko, oczywiście, dzięki wiedzy, energii, doświadczeniu kupca z Krakowskiego Przedmieścia, który dwadzieścia lat wcześniej był zwykłym kelnerem i sprzedawcą u Hopfera.

Pan Stanisław zdecydowanie górował nad wszystkimi obecnymi wiedzą i orientacją w interesach, realiach gospodarczych w skali makro. Zaproponował zebranie kapitałów i uruchomienie przedsiębiorstwa czerpiącego zyski z przepływu towarów z Europy Zachodniej na wschód i z pozyskiwania tanich materiałów z cesarstwa, czyli Rosji w celu sprzedaży na krajowym rynku.

Wobec protestów części mieszczan, że sprowadzanie tańszych tkanin z cesarstwa doprowadzi do zniszczenia krajowego przemysłu, zapewnił, że fabryki, o których mowa, należą do Niemców, kapitał pochodzi właśnie stamtąd, a polski pracownik nie ma szans na kształcenie się, awans, zajęcie wyższych stanowisk, a nierzadko jest jeszcze germanizowany.

Ogromne znaczenie dla Wokulskiego miało to, że dzięki zakupionym w Rosji materiałom polski konsument zaoszczędzi pieniądze, które przeznaczyć będzie mógł na inne cele. Bohater daje tym samym dowód na świadome kierowanie się hasłami pozytywistów warszawskich, którzy w pracy organicznej między innymi widzieli szansę na przetrwanie Polaków jako narodu, umocnienie się i może kiedyś w dalekiej przyszłości odzyskanie niepodległości. 

Nie bez znaczenia dla odniesionego przez bohatera sukcesu na zebraniu było to, że zaproponował obecnym piętnaście do dwudziestu procent od powierzonego kapitału, gdy na rynku finansowych inwestycji najczęściej dawano pięć. Tym samym zainteresował projektem szereg ważnych osób.  

Do przedsiębiorcy podszedł Maruszewicz i spytał, czy nie miałby u niego szans na jakąś posadę. Nie zrobił najlepszego wrażenia. Adwokat księcia także zagadnął bohatera, widząc w nim swego sojusznika w przyszłości. Prawnik zauważył, że oni razem mogą odegrać ważną rolę, ponieważ polskiej arystokracji brakuje energii. Ku swemu zaskoczeniu potraktowany został dość chłodno. Łęcki przedstawił Wokulskiemu Ochockiego. Z nim kupiec odbył rozmowę w Łazienkach. Jak się okazało, młody arystokrata ukończył dwa fakultety i miał już na swoim koncie wynalazki, ogniwo elektryczne i lampę. Marzył jednak o czymś większym.

Szuman pod koniec powieści widział duże podobieństwo między Wokulskim i Ochockim. Temu drugiemu w przyszłości wypominał zaprzepaszczanie wielkich szans, które są na wyciagnięcie ręki, na rzecz bardzo dalekich i trudnych do spełnienia marzeń. Mający dwadzieścia osiem lat naukowiec, niewiele liczący się w swoim środowisku arystokrata, szukał wielkiego wyzwania. Powiedział przedsiębiorcy z Krakowskiego Przedmieścia, że marzy o zbudowaniu machin latających cięższych od powietrza, opancerzonych nawet. Dzięki nim zniknęłyby narody, granice, a ludzie zaczęliby przypominać anioły.

Wokulski podczas rozmowy zazdrościł koledze, naukowcowi i marzycielowi, tego że w o wiele młodszym wieku niż on osiągnął znacznie więcej. Widział w nim rywala do serca i ręki Łęckiej, ale usłyszał od młodzieńca, że miłość kończy się albo nudą, albo zdradą. Nie był nią zainteresowany. Ochocki przyznał, że podziwiał przedsiębiorcę za jego dokonania i akty odwagi z przeszłości. Spytał, w jakim wieku znika u mężczyzny zainteresowanie kobietami. Pan Stanisław poczuł się dotknięty tym pytaniem, ale ostatecznie poczuł uspokojony. Młody człowiek nie był jego konkurentem. Myślał tylko o nauce a na układanie sobie życia z arystokratką nie widział żadnych szans i w miłości dostrzegał jedynie stratę czasu i energii.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Wędrówki za cudzymi interesami

Otwiera go list od pani Meliton, która z właściwą sobie bezpośredniością radziła Wokulskiemu, by kobietę, o którą walczy, ścisnąć i najlepiej jeszcze przydeptać. Podobno to lubią i kochają mężczyzn postępujących z nimi bezwzględnie. Dobrze będzie też spełnić jej zachcianki. Informowała o mającej nastąpić  licytacji kamienicy Łęckich i o tym, że zostanie kupiona przez Krzeszowską za sześćdziesiąt tysięcy rubli. Posag Izabeli zniknie, ponieważ całość pieniędzy pójdzie na spłacenie długów. Meliton radziła postąpić twardo wobec arystokratki, ponieważ znajdzie się bez wyjścia, jeśli, oczywiście, nie brać pod uwagę staruszka marszałka w roli kandydata na męża.

Druga część listu dotyczyła klaczy, którą mąż Krzeszowskiej, baron, przyciśnięty przez brak pieniędzy, sprzedał małżonce, a ona chciała się jej szybko pozbyć. Izabela byłaby, zdaniem Meliton, bardzo zadowolona, gdyby w dzień wyścigów Krzeszowscy konia już nie posiadali, gdyż wiele wskazywało, że zwierzę wygra gonitwę.

Bohater podekscytowany dokonywał szybko podliczeń swego majątku i czekających go wydatków. Cieszył się, że podoła nowym finansowym wyzwaniom.

Wkrótce pojawił się u kupca Maruszewicz w charakterze pośrednika. Działał w imieniu właścicielki klaczy. Wokulski dokonał zakupu za osiemset rubli i poprosił o kwit. Młody człowiek zachowywał się nieco dziwnie. Jak się okaże później, planował dokonać przywłaszczenia części sumy.

Przedsiębiorca postanowił pobieżnie chociaż obejrzeć kamienicę, której zakup już planował. Dowiedział się, że mieszka w niej baronowa Krzeszowska, Maruszewicz, pani Stawska z córeczką i emerytką Jadwigą Misiewiczową. Zobaczył zresztą piękną panią wychodzącą dokądś z dzieckiem. Dostrzegł pralnię, warsztat szewski. Słyszał czyjś śpiew, żarty mężczyzn młodych gdzieś z góry, głośne i gwałtowne reakcje pewnej kobiety, jak się domyślił, Krzeszowskiej. Po obejrzeniu nieruchomości udał się do adwokata księcia.

Mecenas sądził, że wizyta Wokulskiego wiążę się z aktem zawiązania spółki i zebraniem gotówki od udziałowców, ale dowiedział się, że gość ma inną sprawę. Planował zakup kamienicy Łęckich. Adwokat pochwalił pomysł, oświadczył, że dom jest do kupienia za sześćdziesiąt tysięcy rubli, ale przedsiębiorca zażyczył sobie, by transakcja doszła do skutku za sumę dziewięćdziesięciu tysięcy. Prawnik domyślił się, że mężczyzna chce ratować posag Łęckiej. Przyznał, że dobrym pomysłem jest łączenie się z klasą wyższą, która topi kraj, trwoni kapitały za granicą,  charakteryzuje się jednak subtelniejszymi osobowościami, ale powinna być przymuszona do pracy. Nie widział mimo to sensu, by lekką ręką ofiarować Łęckiemu trzydzieści tysięcy rubli, ponieważ Łęcki bankrut zaakceptuje zięcia kupca, kupca – szlachcica, jakim Wokulski przecież był, zwłaszcza. Z gotówką w jego kieszeni rzecz nie będzie tak prosta. Przeciwnika trzeba pokonać i zdusić. Zakochany przedsiębiorca nie chciał go jednak słuchać, choć mecenas mówił przecież to samo, co pani Meliton.

Zakochany kupiec udał się do starego Szlangbauma. Potrzebny był mu ktoś zaufany do podbijania ceny podczas licytacji. Lichwiarz i finansista poskarżył się na akty prześladowania Żydów i to nawet ze strony ludzi wykształconych. Nie wydrukowano w prasie szarady Szlangbauma, a jego syna, Henryka Wokulski sam bronił przed dokuczającymi mu kolegami z pracy, subiektami, o czym ojciec dowiedział się swoimi drogami. Starszy pan liczył, że takie akty wrogości spowodują powrót modernizujących się Żydów do dawnej religii i skonsolidują ich wspólnotę. Interesująca jest data narastającej niechęci wobec Żydów. Pierwsze takie akty miały miejsce po powstaniu styczniowym, w wyniku którego wiele polskiej szlachty traciło majątki na skutek represji i były one kupowane przez Żydów. Rok 1878 wskazuje jednak na to, że była to fala antysemityzmu rosnąca na skutek rywalizacji ekonomicznej i celowych działań rosyjskiej administracji dążącej do skierowania niezadowolenia społecznego przeciwko łatwemu do określenia wrogowi.  

Fragment powieści jest niezwykle interesujący, pokazuje bowiem źródła siły żydowskiego narodu, którego przedstawicielom udało się tak wiele osiągnąć w bankowości, nauce, nowych technologiach, kinie.

Szlangbaum mówi Wokulskiemu, że Żydzi ćwiczą umysł, kierują się cierpliwością i mądrością, a nie jak inni „sercową gorączką” i metodycznym wywoływaniem wojen.  Młodzież żydowska układa szarady, obcuje z książkami, bada rachunki, a nie jak polska bawi, tańczy i dobiera stroje, zajmując głupstwami.

Stary Szlangbaum to kolejny człowiek na drodze warszawskiego przedsiębiorcy, który próbuje go powstrzymać przed popełnieniem głupstwa. Odradza zamrażanie gotówki w murach, nie rozumie przepłacania o trzydzieści tysięcy za kamienicę wartą tylko sześćdziesiąt. Żyd obiecał zorganizować fikcyjnych kupców, którzy podbiją cenę. Trochę złośliwie dodał, że wśród fałszywych licytujących będzie porządny pan, katolik, któremu jednak nie należy dawać do ręki wadium, czyli pieniędzy koniecznych do wpłacenia, by w konkursie ofert uczestniczyć. Dodajmy, katolik, w ogóle uczciwy człowiek nie powinien podszywać się pod kogoś, udawać, pozorować. Biznes rządzi jednak przecież innymi prawami. Żyd nie widzi powodu, by wyznawcy innych religii czuli się z zasady lepsi i rację należy mu przyznać. Ludzie są uczciwi lub nieuczciwi, a to w co przy tym wierzą lub jaką wiarę deklarują, to już zupełnie inna sprawa. 

Szlangbaum przyjął zobowiązanie. Podkreślał też w rozmowie, że Wokulski nie dręczy Żydów. Doceniał to. Znów dodajmy, ze pozytywiści warszawscy w swoim programie zalecali współpracę z mniejszościami, pełne równouprawnienie i asymilację. To ostatnie wydaje się chyba najmniej realnym postulatem. Żydzi przez długie wieki stopniowo wrastali w społeczeństwo Rzeczpospolitej, zróżnicowane etnicznie i wyznaniowo. Mieli powody, by się polonizować, zostając, co więcej, przy swoich obyczajach i religii. Nawet bowiem jeśli spotykały ich jakieś złośliwości, incydentalne akty wrogości, to w ogólnym rozrachunku na ziemiach polskich znaleźli miejsce dogodne do życia, bogacenia się, rozwoju. Wypędzenia, pogromy w Europie Zachodniej od czasów średniowiecza spowodowały masowy napływ Żydów do Polski. Niechęć rodaków do tej mniejszości, wcale nie powszechna, nie miała porównania z tym, co potrafili wyrządzić im „cywilizowani” Europejczycy w zachodniej części kontynentu.

Kiedy jednak sami Polacy nie mogli posługiwać się polszczyzną w urzędach i szkołach, dlaczego Żydzi mieliby mieć powód uczenia się tego języka, przyswajania kultury? Chyba tu pozytywiści ulegli pokusie tak zwanego życzeniowego myślenia.

Wokulski po rozmowie ze Szlangbaumem udał się z Mraczewskim do maneżu, czyli stajni. Okazało się, że klacz należąca już do kupca ma wielkie szanse na wygraną, a za Krzeszowskim nikt nie przepadał. Zwycięstwo konia w gonitwie dla wielu było okazją do dokuczenia złośliwemu i niepłacącemu regularnie arystokracie. Przedsiębiorca chciał puścić na wyścigu klacz anonimowo. Na kilka dni przed wyścigiem odwiedził go hrabia-Anglik, proponując w imieniu Krzeszowskiego odkupienie zwierzęcia za tysiąc dwieście rubli. Pan Stanisław odmówił, co wyraźnie przypadło do gustu hrabiemu, który dostrzegł w tym postawę prawdziwego szlachcica i to w angielskiej wersji.

Wokulskiemu spodobało się zachowanie arystokraty. Nawet przez chwilę był gotów przyznać, że naprawdę ulepieni są z lepszej gliny, ale po chwili przypomniał sobie, że jednak zaoferował im piętnastoprocentowy zarobek, więc mieli powody odnosić się do niego z szacunkiem. Czasem ulegał czarowi najwyższej warstwy, a kiedy indziej nie miał w stosunku do niej żadnych złudzeń.

Cóż, ludzie zbudowani są ze sprzeczności. 

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Wielkopańskie zabawy

Klacz, należy się jej odrobina uwagi, nazywała się Sułtanka. Tor wyścigowy znajdował się na dzisiejszych Polach Mokotowskich. W dzień gonitwy pan Miller i pan Szulc, jak również dżokej Yung pewni byli wygranej. Wokulski, oczywiście, gorączkował się, zanim nie zobaczył nadjeżdżającego powozu z Łęckimi, prezesową i hrabiną Karolową. Potwierdziło się, że zakup klaczy od Krzeszowskich spodobał się pięknej arystokratce. Przedsiębiorcę dochodziły różne głosy i oceny jego zachowania z tłumu widzów. Jedni chwalili go za chęć utarcia nosa hrabiom. Ten i ów z arystokracji ubolewał nad tym, że bogaty mieszczanin postępuje tak, jak oni, gdy przecież niższe warstwy za drogie rozrywki krytykowały najzamożniejszą szlachtę. Główny bohater powieści obiecał dżokejowi 100 rubli premii za wygraną, założył się też z właścicielem maneżu. Nade wszystko pragnął uszczęśliwić Izabelę zwycięstwem.

Wygraną ogłoszono, zaznaczając, ze właściciel Sułtanki jest anonimowy, ale tłum wykrzywiał z entuzjazmem nazwisko Wokulskiego. Stało się zatem jasne dla wszystkich, kto jest tryumfatorem. 300 rubli nagrody posiadacz zwycięskiej klaczy przekazał na ręce hrabiny Karolowej w celu zasilenia funduszu ochronki. Konia kupiec odesłał na sprzedaż. Przy powozie z damami i Łęckim pojawił się Krzeszowski, poirytowany i niegrzeczny. Pewny siebie i odnoszący tego dnia sukcesy Wokulski wyzwał barona na pojedynek.

Szuman został poproszony o wystąpienie w roli sekundanta. Czynił, swoim zwyczajem, złośliwe uwagi pod adresem przyjaciela. Następnego dnia wraz z Rzeckim stary lekarz udał się do hrabiego-Anglika, będącego świadkiem Krzeszowskiego. Hrabia-Anglik wraz z drugim dżentelmenem zaproponowali polubowne rozwiązanie sporu. Rzecki w imieniu Wokulskiego odmówił przyjęcia przeprosin, ponieważ takie było życzenie przyjaciela.

Ustalono dość niebezpieczne dla życia uczestników zasady pojedynku. Rywale strzelali z gwintowanych pistoletów z muszkami z małego dystansu. Wszystko zgodnie z instrukcjami warszawskiego przedsiębiorcy.

Baron znany był z tego, że strzela dobrze. Noc spędził jednak na hulance. Głos rozsądku płynął z ust poczciwego kamerdynera, Konstantego. Krzeszowski uważał, że pojedynek z parweniuszem nie przyniesie mu chluby. Pocieszeniem była mu tylko nadzieja, że jeśli zginie, przysporzy zgryzot nielubianej małżonce, która będzie musiała spłacić jego długi i wyasygnować pieniądze na pogrzeb.

Maruszewicz i Konstanty z trudem dobudzili o siódmej rano pana barona. Do pojedynku doszło w lasku bielańskim. Arystokrata chciał zabić bezczelnego „kupczyka”, który, w jego mniemaniu, miałby powód do chluby, gdyby nosił ranę jako ślad po tym wydarzeniu. Nawet uszczerbek na zdrowiu z ręki barona, w mniemaniu pozwanego, byłby dla kogoś z nizin społecznych zaszczytem.

Pierwszy oddał strzał Krzeszowski, ale zsunęły mu się okulary i spudłował. Wokulski trafił w zamek pistoletu, którym zasłaniał głowę jego przeciwnik i baron wrócił do domu jedynie z wybitym zębem jako pamiątką po starciu. Dowiedział się, że wyzwany został z powodu obrażenia kobiety.

Szuman na uczestników starcia był po prostu wściekły.

Wokulskiego wkrótce odwiedził Maruszewicz. Wyznał, że nie może służyć przedsiębiorcy przy podbijaniu ceny kamienicy. To on był zatem tym ”dobrym katolikiem”, o którym wspominał Szlangbaum. Nietrudniący się żadną uczciwą pracą zaufany Krzeszowskiego pojawił się następnego dnia z prośbą o pożyczkę w imieniu swego protektora.

Wokulski domyślił się, że baron nie pożyczałby od niego pieniędzy i że najprawdopodobniej ma do czynienia z próbą wyłudzenia ze strony drobnego oszusta i utracjusza. Zamiast jednego tysiąca przekazał mu czterysta rubli, wiedząc, że Maruszewicz wróci z dokumentem od barona, na którym sam złoży podpis, czyli dokona fałszerstwa.

Przedsiębiorca zastanawiał się nad moralną oceną swego postępowania. Wszak kilka dni wcześniej prawie zabił człowieka.  Poczuł, jak wiele robi dla ukochanej i zdał sobie sprawę z tego, że ona w ogóle nie jest tego świadoma. Przypomniał sobie słowa Ochockiego o kobietach, które bawią się tym, czego nie są w stanie zrozumieć. Przecież Wokulski dla niej zdobył majątek, dał pracę setkom ludzi i stał o krok od pomnożenia bogactwa kraju.

 Bohatera odwiedził adwokat księcia z pretensjami, że swoim zachowaniem naraża realizację projektu spółki. Arystokratom nie spodobało się uczestnictwo kupca w wyścigach, a tym bardziej udział w pojedynku. Hrabia Liciński, jak relacjonował prawnik, bał się powierzać majątek człowiekowi łatwo narażającemu życie.  Adwokat liczył, że kupiec nie będzie powtarzał starych grzechów szlachty, tylko wyznaczy jej nowe drogi. Dostrzegł też niebezpieczeństwo dla dobrej opinii przedsiębiorcy w zakupie kamienicy Łęckich, którą chciał Wokulski nabyć, przebijając grubo szacunkową cenę. Jego gość zasugerował dokonanie zakupu na podstawioną osobę. Uniknęłoby się w ten sposób kłopotliwego położenia wobec dotychczasowego właściciela, któremu nie spodobałoby się kupienie nieruchomości ani zbyt drogo, ani za tanio. Arystokraci nie mieliby też pretekstu do kwestionowania zmysłu do interesów przyszłego szefa spółki, której byliby uczestnikami.

Właściciel sklepu przy Krakowskim Przedmieściu przyznał prawnikowi rację, choć podczas rozmowy bronił swego prawa do fantazji i kaprysów. Zaniepokojony jednak tym, jak widzą go ludzie, postanowił podpytać Rzeckiego. Stary subiekt powiedział, że jedni mówią, że Wokulski zwariował, inni, że szykuje szwindel, czyli oszustwo. Sam pan Ignacy obawiał się, że przyjaciel dał się wciągnąć w grubą awanturę. Tu znów główny bohater powieści zirytował się i krzyczał, że ma prawo do szczęścia, korzystania z życia, rozwinięcia skrzydeł, gdy wreszcie po wielu latach wolny jest od służby dla innych, więzienia, krępującego małżeństwa z rozsądku. Wtem przyszło zaproszenie od Łęckich na obiad.

Pan Stanisław oświadczył przyjacielowi, że za takie szczęście odda życie. 

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Dziewicze marzenia

To pobieżne studium odczuć panny Izabeli z okresu ostatniego roku, a zwłaszcza minionych niedawno miesięcy. Narrator powiada, że nie potrafiła uchwycić charakteru, osobowości kłopotliwego adoratora w jednym określeniu. Oburzała ją śmiałość i bezczelność człowieka z nizin, który ośmiela się ścigać ją spojrzeniami. Zaimponowało jej jednak to, że gdy wyrzucił z pracy Mraczewskiego, nie uległ niczyim prośbom przywrócenia go na stanowisko, natomiast zmienił zdanie pod wpływem jej jednego słowa.

Na spotkaniu w Wielkanoc przerastał o głowę wyraźnie całe towarzystwo zebrane u ciotki. Niestety, jego pochodzenie i sposób zarabiania na życie, gromadzenia majątku skreślał go z listy ewentualnych kochanków. Nie był też bardzo piękny.

Z drugiej strony dotkliwie odczuwała panna Izabela fakt opuszczenia jej przez wszystkich młodych adoratorów. Ochockiego bardziej zajmowały machiny latające niż ona. Zostało dwóch kandydatów do ręki, którzy byli starcami. Nie mogła uwierzyć, że brak pieniędzy jest w stanie oddalić ją tak dalece od pełni życia. I tu znów pojawiało się spostrzeżenie w umyśle pięknej arystokratki, że Wokulski jako kupiec galanteryjny nie nadaje się do wypełnienia braków w jej towarzystwie. Porównała go nawet do błota, w którym można zanurzyć się dla poratowania zdrowia i urody, ale bawić się w nim byłoby szaleństwem.

Gdy przechadzała się z prezesową po Łazienkach, damy liczyły na pojawienie się znajomego przedsiębiorcy. Łęcka widziała, że staruszka Zasławska bardzo go popiera. Nie tylko nie spotkały mężczyzny, ale okazało się, że w tym czasie był na zebraniu u księcia i przedstawiał plan działania dużej spółki. Wywołał zresztą, jak się dowiedziała od ojca, niemały entuzjazm u magnatów, których niełatwo czymkolwiek zainteresować.

Pan Tomasz snuł plany w związku z utrzymywanie bliskiej znajomości z kupcem, choć Izabela pozostawała wobec nich sceptyczna. Słyszała przecież, że ich kamienica nie jest warta więcej niż sześćdziesiąt tysięcy rubli i że cała jej wartość po sprzedaży pójdzie na spłatę długów. Kapitału na wejście do spółki nie będzie, pomimo tego, że ojciec widział rzecz w jaśniejszych barwach.

W ocenie Wokulskiego prowadzonej przez Łęcką było coraz więcej niewiadomych, zagadek i niemożności połączenia faktów w jedną całość. Ochocki, chociażby, twierdził, że ten człowiek jest jedynym w Warszawie, z którym on może porozmawiać o wynalazkach i planach. U Izabeli budziło zdziwienie to, że galanteryjny kupiec może być kimś rozumnym do tego stopnia, że budzi u znajomego wynalazcy – arystokraty szacunek i uznanie.

Irytowało ją, że śmie zbliżać się do niej poprzez pozyskiwanie sobie sympatii krewnych i dalszego otoczenia. Wzburzyło to, że ostygł w uczuciach i nie przyszedł do Łazienek, gdy panie na to czekały.

Później Łęcka dowiedziała się o przykrości, która spotkała Krzeszowskiego i ucieszyła, że jej adorator nie odsprzedał konia baronowi za czterysta rubli odstępnego. Skłóconego z małżonką arystokraty nie lubiła, odkąd po odtrąceniu starań o to, by została jego kochanką, mścił się. Mawiał nawet, że zostanie ona kiedyś żoną swego lokaja i nazywał starzejącą się panną.

Dzień wyścigów przyniósł Izabeli tryumf nad złośliwym podstarzałym arystokratą. Pojedynek dowiódł jej, że Wokulski ją czci. Baron przysłał list z prośbą o pokój i z przeprosinami. Wszystko to zawdzięczała adoratorowi z Krakowskiego Przedmieścia. Mogła więc pomarzyć, że sprzeda kiedyś sklep, kupi ziemskie dobra, będzie ceniony przez arystokrację, a ona uczyni z niego swego powiernika. Jak to mawia dziś młodzież, wspaniały główny bohater „Lalki” miał szanse tylko na znalezienie się we Frendzonie.

Ciekawe, jak różne myśli miała panna z tak zwanej najlepszej rodziny, gdy oczekiwała na wiadomości o rozstrzygnięciu pojedynku. Uznawała wyższość moralną Wokulskiego nad Krzeszowskim, ale z drugiej strony chwilami cieszyła ją perspektywa śmierci człowieka, który ośmielił się wspierać ją finansowo.

Pan Tomasz, szanowny papo, cieszył się z powodu licznych wizyt arystokratów, którzy prosili, by przekonał przyszłego zarządcę spółki do powstrzymania się od działań ryzykownych. Książę nalegał, by Łęcki wpłynął na przedsiębiorcę, by ten nie zrażał się do magnaterii i pamiętał o nieszczęśliwym kraju. Widocznie niektórym już perspektywa znaczących dochodów bardzo się spodobała. Pan Tomasz był szczęśliwy, że to poprzez niego szlachta z najbardziej liczących się w Warszawie rodzin szuka drogi do oddziaływania na Wokulskiego. Sobie, oczywiście, przypisywał zasługi. Twierdził, że kupiec rozumie, iż poprzez podźwignięcie starego rodu zyska więcej niż działając w pojedynkę.

Nawet Łęcka odnotowała, że liczniejsze grono osób kłania jej się ostatnio na ulicy. Jej ojca podbudowały wizyty panów z towarzystwa pomimo tego, że na dniach miała być licytowana jego kamienica, co kiedyś wywołałoby wystudzenie atmosfery wokół nieszczęsnego dłużnika.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

W jaki sposób dusze ludzką szarpie namiętność, a w jaki rozsądek 

To z kolei obraz wewnętrznych rozterek nieszczęśliwie zakochanego kupca. Jako przyzwoity, dobrze poukładany, jak to się potocznie mawia, mężczyzna, pan Stanisław dokonał swoistego rachunku sumienia. Swoistego, ponieważ praktykującym katolikiem nie był. Uznał, że ma prawo do miłości i małżeństwa, ponieważ zadbał o ekonomiczne podstawy bytu przyszłej rodziny. Zapracował sobie, zasłużył na uczucie gorące, nawet szalone, jakiego doświadczają miliony innych. Zrobił to, co należało. Zbliżył się do ukochanej, by ją poznać i nawiązać znajomość, troszczył, chronił przed nieprzyjaciółmi.

Dodał też, że jego rzekome szaleństwo spowodowało, że zaczął pełnić wobec ogółu fikcyjne obowiązki. Bez wielkiego afektu, zadurzenia się w pannie nie byłoby rozwoju jego działalności handlowej, wielu ludzi nie zdobyłoby pracy i nie uzyskało większych dochodów. Zwróćcie, proszę, uwagę, że w tym momencie swego życia, bohater uznaje, że oczekuje się od niego pełnienia obowiązków „fikcyjnych”. Pamiętał bowiem przecież, jak to społeczeństwo, które teraz oczekiwało od niego ofiar, niegdyś się z nim obchodziło. Napotykał ze strony kochanych bliźnich same przeszkody. Był zły po rozmowie z Rzeckim, który właśnie zachęcał go do ostudzenia uczuć i spojrzenia z dystansu na to, co robił.

Zaproszenie na obiad do Łęckich obudziło w nim wielkie nadzieje. Podczas spaceru widział wokół siebie samych sympatycznych, uśmiechniętych ludzi. To efekt pozytywnego stosunku do świata, dzięki rozbudzonym nadziejom. Kupiec sądził, że obiad u arystokratów to pierwszy gest przyzwolenia na starania o małżeństwo.

Rozum podpowiadał mu co innego. Nawet narzeczeństwo tylko w części przypadków prowadziło do ślubu, a o zaręczynach jeszcze przecież nikt nie wspominał. Intelekt podsuwał mu też myśl o skazie, moralnym defekcie niektórych osób, niezdolnych do pokochania kogokolwiek. Pojawiał się również interesujący motyw odmienności gatunkowej. Rozum mówił, że samica nawet pośledniejszego gatunku nie ulegnie samcowi z innego, choćby szlachetniejszego. Lew krowie wyda się wstrętnym, tak jak orzeł gęsi.

Bohater zdecydował pójść za radą adwokata i kupić kamienicę na czyjeś nazwisko. W tym celu napisał do starego Szlangbauma. Następnego dnia doszedł do wniosku, że  pracy dla szczęścia podjąłby się, ale dla fikcji nazywanych społeczeństwem albo sławą, na pewno nie.

Zwróćcie, proszę uwagę, jak Prus znakomicie opisuje zmiany w opiniach zachodzące w umyśle jednego człowieka. Różne myśli targają ludźmi. Ostatecznie wygrywają te, które zaczynają kierować naszymi działaniami lub powstrzymują nas przed nimi.

Pomyślał też, że w przypadku odtrącenia jego starań o rękę, znajdzie mu pani Meliton kochankę podobną do Łęckiej. Miał tyle poszanowania dla czyjejś niezależności i swobody, że gdyby Izabela została jego żoną i chciała mieć kochanków, nie mógłby się sprzeciwić. Wyobrażenie jej ślubu z kimś innym doprowadzało go do rozpaczy. Wewnętrzna walka uczuć z rozsądkiem dawała się bohaterowi we znaki.

Ciekawe spojrzenie na życie intymne i towarzyskie przedstawił mu fryzjer Fitulski. Mówił, że u niego nie spostrzegł śladu kobiety. A nawet w mieszkaniu kanonika znalazł się damski gorset, oczywiście zupełnie przypadkowo. U jakiegoś huzara zastał kiedyś cztery uśmiechnięte młode damy. Fryzjer radzi Wokulskiemu znaleźć sobie kochanki, poleca mu tańczące w balecie. Szacuje nawet spodziewane wydatki.

Pod koniec rozdziału bohater zastanawiał się, czy włożyć surdut czy frak. Przypomniał sobie, jaką drogę odbył od czasów, gdy pracował jako kelner, biedował na uniwersytecie czy na Syberii.

Był pełen nadziei.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

“Ona” – “on” – i ci inni 

Tragik Rossi przyjechał do Warszawy. Łęcka cieszyła się, wspominając, jak kochała się w nim w Paryżu. Oczywiście, do wizyty Wokulskiego nie przywiązywała podobnej wagi co do spotkania z Rossim. Łęcki odwrotnie. Łudził się, oczywiście, że ze sprzedaży kamienicy zostanie mu ze czterdzieści a może nawet i sześćdziesiąt tysięcy rubli, a Wokulski zarządzi tym majątkiem tak, że pan Tomasz szybko zostanie bogaczem. Wyobrażał sobie nawet, że tak porozmawia z kupcem, że ów zgodzi się mu dać o wiele więcej niż piętnaście do dwudziestu procent od kapitału. Przedsiębiorca, oczywiście, widząc, z jakim to potężnym umysłem się spotkał, natychmiast zmięknie i zaoferuje panu Tomaszowi atrakcyjniejsze warunki niż wspólnikom spółki.

Łęcki oświadczył przybyłemu przedsiębiorcy, że pozbywa się kamienicy, bo dochód z niej żaden i uzyskane pieniądze powierzy jemu. Wokulski zobowiązał się do dania dwudziestu a może i więcej procent, choć w duchu przyznał, ze nikomu innemu nie zaoferowałby więcej niż piętnaście.

Podczas obiadu obiecał Łęckiej zorganizowanie wyjazdu do Paryża. Szybko uznał jednak, że ofiary składane arystokratce kojarzą mu się z lecącą kulą, co było wspomnieniem pojedynku. Dał też lekcję dystyngowanemu towarzystwu. Ostentacyjnie naruszając etykietę przy stole, pokazał, że nie przywiązuje do niej wagi, podobnie jak arystokraci angielscy w wojennych warunkach, gdy jadał razem z nimi.

Pogarda, gniew, sympatia, podziw dla gościa poruszały duszę panny Izabeli. Była pewna, że może zostać jej powiernikiem. On z kolei, patrząc na grę uczuć na jej twarzy, czuł się szczęśliwy niczym święci w towarzystwie pana Boga.

Łęcka podziękowała gościowi za doprowadzenie do zgody między nią i baronem Krzeszowskim. Wokulski prosił w zamian o prawo służenia jej we wszystkim. Pogawędzili jeszcze o Rossim, Paryżu i jakiejś zabawie z celem dobroczynnym.

ROZDZIAŁ SIEDEMASTY

Kiełkowanie rozmaitych zasiewów i złudzeń

Bohater powieści był pod wielkim wrażeniem spotkania. Czuł, że niesprawiedliwie surowo oceniał arystokrację, był uprzedzony. Uważał teraz, że powinien zasłużyć na taką kobietę, jak Izabela. Chciał uszczęśliwić wszystkich wokół. Doceniał, że Izabela uczyniła z niego bogacza, człowieka z reputacją. Mogłaby nawet zrobić z niego świętego męczennika. Chciał bardzo pracować dla pomyślności ogółu. Przekonujemy się zatem, jak wiele znaczyła dla niego nadzieja na miłość, szczęście. W jego wewnętrznym życiu łączyła się z działalnością na rzecz społeczeństwa, stanowiła swoiste paliwo, energię.

Nie dziwi nas zatem, że pan Oberman, inkasent, który zgubił czterysta kilkadziesiąt rubli potraktowany został przez szefa bardzo łagodnie, wspaniałomyślnie. Rzecki nawet upomniał przyjaciela, że zbyt szybko darował pracownikowi winę… Napominał, że przedsiębiorca zawsze i aż nadto był litościwy dla innych.  

Zatopiony w stanie euforycznego szczęścia przeczytał list od byłej prostytutki i raport od sióstr o jej postępach i przemianie. Wezwał do siebie Wysockiego i polecił mu przygotować u siebie pokój dla dziewczyny. Dowiedział się, że brat pracownika przeniesiony został pod Skierniewice i wiedzie mu się znakomicie. Gdy Maria pojawiła się u niego, zaoferował jej współpracę ze składem bielizny i wysłał na Powiśle do umówionego i przygotowanego już lokalu.

Niesiony radością i chęcią wspierania wszystkich postanowił złożyć wizytę Krzeszowskiemu. Nie został wpuszczony. Narrator wprowadził nas do pomieszczenia, w którym Krzeszowski rozmawiał z hrabią-Anglikiem, Licińskim. Gospodarz żalił się, że wprawdzie dostał od ojca pół miliona rubli, ale także odziedziczył po nim kilka chorób, z których każda warta milion. Sam dorobił się następnych i popadł w długi.

Baron oświadczył, że nie kazał otwierać przedsiębiorcy, ponieważ uważa go za osobę niezasługująca na przyjmowanie. Uznał za niestosowne zachowanie kupca, który składa tysiące rubli publicznie, a od kogoś wyciąga dwieście. Otóż baron oddał klacz małżonce za osiemset rubli, a Wokulski odkupił ja za sześćset, zyskując dwieście. Liciński odrzekł, że kupiec miał do tego prawo. Żaden z nich nie mógł wiedzieć, że te dwieście po prostu przywłaszczył sobie Maruszewicz. Krzeszowski ostrzegał, że taki ktoś, kto niehonorowo pozyskuje dla siebie drobne sumy, może oszukać arystokratów, którzy przystąpili z nim do spółki.

I tu odezwał się lokaj Konstanty. Znał się chyba dobrze na ludziach. Powiedział, że woli ufać takiemu, który daje mu dwa ruble przy wizycie, niż temu, który pożycza trzy i nie śpieszy się z oddawaniem. Opisał swoje spotkania z Wokulskim i Maruszewiczem, któremu baron z kolei wierzył bez cienia wątpliwości.

Liciński w drodze do domu przemyślał zachowanie Wokulskiego i uznał, że trzeba będzie jednak jego finansowe poczynania ściśle kontrolować. Zganił się za zbyt wczesne zachwycanie się nim i nazwał w myślach wzbogaconym parweniuszem.

Wokulski odwiedził adwokata i spisał odpowiednią umowę ze Szlangbaumem, który miał dla niego nabyć kamienicę, ale formalnie na swoje nazwisko. Żyd – przedsiębiorca pogratulował Polakowi szczęścia w interesach, ponieważ nieruchomości właśnie zaczęły drożeć. Adwokat z kolei zaniepokoił się zmianą zachowania u hrabiego Licińskiego i jego zwiększoną ostrożnością.

Wokulski skorzystał z informacji od pani Meliton i pośpieszył do Łazienek, by spotkać Izabelę. Hrabina nie przegapiła  okazji, by poprosić o sztukę perkalu dla sierot. Kupiec obiecał dwie. Przedsiębiorca rozmarzył się podczas spaceru z ukochaną, a ona rozpoczęła wysmażanie swojej gąski na ruszcie. Wspomniała o Rossim. Jego występy nie spotkały się z gorącym przyjęciem, a artyści potrzebują przecież uznania. Przedsiębiorca obiecał zająć się tą sprawą.

Łęckiego dotknęło to, że jego znajomy, przecież tylko kupiec, nosił biały cylinder. Hrabina poczyniła spostrzeżenie, że dobroczyńca jej ochronki nieco nazbyt interesuje się Belą… Pan Tomasz zaczął zwierzać się kupcowi z nadziei na duże pieniądze ze sprzedaży kamienicy, czym zafrasował przedsiębiorcę.

Wokulski poczuł, że źle postępuje, chcąc zbliżyć się do ludzi nierozumiejących, jakie ofiary dla nich ponosił. Pożałował zakupu powozu. Szybko jednak postanowił, że musi zorganizować owacje na cześć Rossiego, a przecież tym samym w gruncie rzeczy znów sprawić radość Izabeli.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Zdumienia, przywidzenia i obserwacje starego subiekta

Tu narrator skoncentrował się na widzeniu bieżących wydarzeń przez Rzeckiego. Oto stary Szlangbaum gonił po mieście za Wokulskim i nie zdołał go dopędzić, a miał wszak do niego interes, na którym obaj podobno zarobiliby. Lichwiarz strasznie przeżywał konieczność opłacenia kilku kursów dorożką. Nieobecność właściciela sklepu wynikała z jego organizowania owacji dla włoskiego aktora, Rossiego.

Pracownicy sklepu zostali zaangażowani w wieczorne widowiskowe składanie hołdów i obsypywanie prezentami aktora, którego wielbiła Łęcka. Nawet stary subiekt został poproszony przez przyjaciela o przysługę. Znalazł się w teatrze i zauważył, jak Wokulski kieruje owacjami. W tym czasie sama panna Izabela wpatrywała się w artystę jak zahipnotyzowana.

Rzeckiego zaniepokoiło to, że jego przyjaciel z tak dziwnym wyrazem twarzy przypatrywał się loży, z której przedstawienie oglądała arystokratka w towarzystwie ojca i hrabiny. Wiedział, że Łęcka jest zimna jak lód i że nie kryje zauroczenia aktorem. Nie chciał uwierzyć, że jego przyjaciel postępował tak nierozumnie i ślepo kochał się w Łęckiej.

Po przedstawieniu poszedł jednak do lokalu z alkoholem i upił się. Ponure i złowrogie sny prześladowały tej nocy starego subiekta. Obecny był w nich motyw ośmieszenia się Stacha i Rzeckiego oraz nieszczęścia, katastrofy dotykającej Wokulskiego. Kierownik sklepu spóźnił się do pracy i cierpiał z powodu wyrzutów sumienia.

Do sklepu dostarczono anonim, w którym autorka ganiła przedsiębiorcę za chęć kupienia kamienicy za dziewięćdziesiąt tysięcy rubli. Oskarżała o złośliwość wobec biednej kobiety, która w domu tym straciła dziecko. Dziwnym trafem nawet Klejn wiedział, że szef zamierza nabyć kamienicę poprzez podstawioną osobę, czyli Szlangbauma.

Rzecki próbował dowiedzieć się czegoś więcej od pracującego w sklepie Henryka Szlangbauma, ale on nie był zorientowany w interesach ojca. Rozmowa wywołała ciąg wzajemnych podejrzeń i urazów u obu panów.

Rzecki postanowił opuścić następnego dnia sklep na cztery godziny, by udać się do sądu na licytację i przekonać, czy rzeczywiście przyjaciel dokona zakupu nieruchomości. Nieoczekiwanie w firmie pojawił się dawny pracownik, Mraczewski. Wyjawił kierownikowi sklepu kolejną niepokojącą wiadomość. Otóż Suzin jechał do Paryża w interesach i chciał opłacić staremu przyjacielowi podróż, pobyt w stolicy Francji i jeszcze obiecywał godny zarobek. Nalegał, by Wokulski jechał z nim, ponieważ planował duże zakupy towarów i potrzebował kogoś do pomocy. Mraczewski zrażanie do siebie kogoś tak życzliwego i wpływowego jak Suzin nazywał wariactwem. Nie rozumiał zachowania swego szefa.

Mraczewski dodał, że odwiedził Stawską i ujawnił, co rzuca cień na jej życie. Jej małżonek cztery lata temu został posądzony o zbrodnię i uciekł. Ślad po nim zaginął. Stawska, którą nawiasem mówiąc, Rzecki uważał za znakomitą kandydatkę na żonę dla Stacha, miała zatem trudne życie. Z relacji dawnego subiekta wynikało, że musiała po całych dniach zarabiać, ucząc gry na fortepianie, języka angielskiego i haftując.

Stary subiekt zestawiał w myślach dziwne zachowania przyjaciela z ostatnich czasów i obawiał, że wdał się on w jakąś polityczną awanturę.

Rzecki następnego dnia udał się na licytację. Widział po drodze zmierzającą w podobnym kierunku Krzeszowską i wysiadającego przed gmachem sądu Łęckiego, pełnego optymizmu. Mówił do adwokata, że kamienica pójdzie za sto dwadzieścia tysięcy rubli. Prawnik określony został mianem dżentelmena wyglądającego na próżniaka. W pobliżu nie brakował starozakonnych, czyli wyznawców judaizmu.

Rzecki był świadkiem wynajmu podstawionych licytujących. W kościele zobaczył modlących się Krzeszowską i Łęckiego. Na samej już sali jeszcze działali różnego rodzaju drobni naciągacze proponujący manipulacje podczas przetargu.

Stary subiekt usłyszał prorocze, jak to się później dopiero okazało, słowa pana Cynadra, Żyda, który powiedział do znajomego lichwiarza kredytującego Łęckich, że Wokulski to jest wielki interes, ale Łęcka jest głupia, jej ojciec jest głupi i oni wszyscy, i zgubią Wokulskiego, a on im nie da rady.

Dom sprzedano Szlangbaumowi za dziewięćdziesiąt tysięcy rubli. Łęcki miał pretensje do swego adwokata, twierdząc, że stracił trzydzieści tysięcy, ponieważ kamienica warta była, jego zdaniem, sto dwadzieścia. Pan Cynader zaczepił nowego właściciela, pytając, co to za interes, gdyż dom można było nabyć za siedemdziesiąt.

Rzecki wracał do siebie uspokojony. To nie Wokulski nabył nieruchomość.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Pierwsze ostrzeżenie

W sklepie czekał na pana Rzeckiego Mraczewski. Ubolewał, że Wokulski zraża do siebie Suzina i za nic nie chce z nim jechać do Paryża. Sam właściciel firmy akurat zajął na chwilę mieszkanie przyjaciela. Właśnie przyniesiono list od Łęckich. Pan Stanisław przyjął pismo rozradowany. Pełen najgorszych przeczuć pan Ignacy poirytowany nierozsądnymi, a przynajmniej niezrozumiałymi dla niego zachowaniami przyjaciela postanowił twardo z nim porozmawiać. Wszak pan Stanisław wydał dla Izabeli dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, gotów był stracić interes proponowany przez Suzina i szacowany na pięćdziesiąt tysięcy rubli, trwonił pieniądze na wyścigi, powóz, cele dobroczynne, Rossiego uwielbianego przez arystokratkę.

Rzecki skrytykował Wokulskiego za wypuszczenie z rąk kolosalnych zysków w Paryżu. Przyjaciel uzasadnił to innym interesem, ale nie politycznym, jak spodziewałby się tego kierownik sklepu. Na głos przeczytał list od ukochanej, w którym dziękowała za prezenty dla Rossiego i obietnicę podróży do stolicy Francji. Rzecki przyznał, że narażanie się na śmierć i plotki dla zdobycia majątku powinno być uzasadnione jakimiś ogólniejszymi celami.

Tu znów zaprotestował szef firmy i spółki do handlu z cesarstwem. Wzburzyło go mówienie o obowiązkach wobec ogółu. Widział teraz tylko obowiązki wobec siebie. Ów ogół bardzo mało zrobił dla niego. Czy miał wciąż czynić coś dla innych? Tysiące próżnują, a on tylko ma powinności. Takie było jego stanowisko. I tu Rzecki zaskoczył nie tylko swego pryncypała, ale też niejednego z czytelników.

Przyznał, że kiedyś sam się kochał i że nie jest tak naiwny, jak niektórzy myślą. Przestrzegł przyjaciela przed wkładaniem zbyt wiele serca w zabawę nazywaną miłością. Jego zdaniem, aby odnosić nad kobietami wielkie zwycięstwa trzeba być impertynentem i cechować się bezczelnością… Dodał, że Wokulski nie ma tych „zalet” i żeby uważał i nie angażował serca, ponieważ w obecności lada chłystka mu je oplują.

Przybył nieoczekiwanie Łęcki, który niemal omdlewał. Szef firmy zajął się nim troskliwie. Usłyszał, że Izabela nie potrafi się tak czule zaopiekować ojcem. Trochę to zdziwiło zakochanego w niej kupca. Pan Tomasz skarżył się na przebiegłość, rzekomą dodajmy, lichwiarza Szlangbauma, który, zdaniem niedawnego posiadacza kamienicy, porozumiał się z innymi licytującymi, a może i z jego adwokatem, w wyniku czego Łęcki stracił dwadzieścia, może trzydzieści tysięcy rubli. Nieruchomość miała być warta sto dwadzieścia tysięcy rubli. Tak dalej utrzymywał bankrutujący arystokrata. Te szacunki, oderwane od rzeczywistości nieco zirytowały przedsiębiorcę tak przecież gorliwie i taktownie wspierającego upadającą rodzinę. Nie dawał po sobie jednak tego poznać. Łęcki kontynuował skargi. Liczył, że od pięćdziesięciu tysięcy, które zostałyby mu po transakcji, dostałby od Wokulskiego dziesięć tysięcy rocznie dochodu w postaci odsetek. Na utrzymanie domu przeznaczał sześć do ośmiu tysięcy. Za resztę mógłby podróżować z córką. Sześć tysięcy rubli od trzydziestu w postaci odsetek wystarczy na marną egzystencję.

Wokulski obiecał, że od tych trzydziestu da jednak ojcu Izabeli dziesięć tysięcy dochodu po umieszczeniu kapitału w jeszcze lepszym interesie. W tym momencie Henryk Szlangbaum wszedł do pomieszczenia i przedstawił się jako syn tego „podłego lichwiarza”, który kupił dom na licytacji. Słyszał obraźliwe słowa pod adresem swego ojca. Zapewnił, że za siedemdziesiąt tysięcy mogą arystokracie nieruchomość oddać. Dopowiedzmy od siebie, że straciliby na tym, ale Łęcki nie miał przecież już tych siedemdziesięciu tysięcy i musiał sobie uświadomić, na jak niewiele go stać. Z transakcji po spłaceniu długów pozostało tylko trzydzieści tysięcy.

Łęcki w niewielkim stopniu poczuł się zakłopotany. Wyraził jednak zdziwienie, a Wokulski dodał od siebie, że może dom faktycznie wart był tylko dziewięćdziesiąt. Arystokrata przed wyjściem przekazał jeszcze przedsiębiorcy zaproszenie od Izabeli na obiad. Kupiec obiecał wypłacić panu Tomaszowi z góry dziesięć tysięcy odsetek po odebraniu od adwokata księcia sumy trzydziestu tysięcy.   

Po powrocie do domu już w obecności córki Łęcki kontynuował utyskiwania na podłego lichwiarza i chwalił Wokulskiego za to, jak go pielęgnował, gdy zasłabł na chwilę. Dodał, że jest to jedyny człowiek, któremu Izabela mogłaby zaufać. W świecie wrogów, nawet nieżyczliwej rodziny tylko on mógłby się nią uczciwie zaopiekować. Tu Izabela poczuła się oburzona, ponieważ stanowczo jej ojciec wyznaczył „temu panu” zbyt znaczącą rolę. Ostatecznie ojciec i córka zgodzili się, że przedsiębiorca mógłby opiekować się jedynie majątkiem Izabeli.

Łęcki oświadczył, że od trzydziestu tysięcy otrzymają od Wokulskiego dziesięć. Piękną arystokratkę opuścił dręczący ją od kilku dni w związku z licytacją niepokój. Mieli pieniądze na życie i dłuższy wyjazd na wystawę paryską, może potem do Szwajcarii. Mogłaby też wyjść za mąż, gdy trafi się odpowiedni kandydat. Wciąż myślała o dziwnym pomyśle ojca, by kupiec się nią opiekował. Tę funkcję mógłby pełnić jedynie książę. Irytowało ją poddanie się rodzica wpływowi przedsiębiorcy.

Piękne rozmyślania panny z najlepszego towarzystwa przerwało pojawienie się Dawida Szpigelmana, który kolejny raz upominał się o swoje pieniądze. Dług wynosił osiemset rubli. Żyd nie zadowolił się obietnicą spłacenia należności następnego dnia. Od pół roku słyszał podobne propozycje, by przyszedł „jutro”.

Szpigelmana zdziwiło zapewnienie młodej damy, że pieniądze będą mieli, ponieważ trzydzieści tysięcy kapitału przeniesie im rocznie dziesięć tysięcy. Wtedy Żyd zapewnił, że od trzydziestu tysięcy można mieć co najwyżej trzy tysiące rocznie i to na niepewnej hipotece, a pieniędzmi zajmuje się od dawna.

Tu mamy arcyzabawną scenę. Córka „przycisnęła” ojca, by przyznał się, ile jeszcze długów mają u wierzycieli, którzy przyjdą jutro tak jak Szpigelman. Papo ze spokojem odrzekł, że to kilka tysięcy, a gdy panna spytała o pieniądze w wykupionych przez kogoś w marcu wekslach, z rozbrajającą szczerością dodał, że o nich zapomniał. Zapowiedział, że poprosi Wokulskiego, żeby mu to załatwił.

Łęcka naciskała jeszcze ojca w sprawie zadziwiająco wysokiego procentu od powierzonego kapitału. Szpigelman, jak dodała, zapewnił że od trzydziestu tysięcy można mieć tylko trzy. Łęcki przyznał, ze Żyd ma rację, ale hipoteka to nie handel. Powiedział też córce, że lepiej, by nie zdradzała, skąd mają pieniądze. Okazało się wtedy, że konkurenci do ręki arystokratki straciliby dobrą opinię, gdyby wiedziano, skąd czerpią zyski. Baron miał spółki z lichwiarzami, a marszałek dorobił się na „szczęśliwych pogorzelach”, a więc prawdopodobnie na odszkodowaniach od spalonego „szczęśliwie” majątku. Łęcki przyznał, że marszałek handlował też bydłem w trakcie wojny sewastopolskiej. Te fakty wiele mówią o hipokryzji arystokratów, którzy też mieli szemrane interesy, a od Wokulskiego oczekiwali nienagannej opinii i patrzyli mu na ręce.

Co ciekawe, w oczach Łęckiego dziwne źródła majątku marszałka czy barona nie przynosiły im ujmy jako kandydatom do ręki Izabeli. Dziewczyna liczyła, szacowała stan finansów rodziny i dopytywała, skąd ojciec weźmie pieniądze po spłaceniu pięciu, sześciu tysięcy Żydom. Tu Łęcki znów odwołał się do spodziewanego wsparcia ze strony Wokulskiego, co ponownie zaniepokoiło jego córkę. Przyznał, że Bóg mu zesłał tego kupca, który wcale o zyski nie dba, tylko zabiega o jego przyjaźń.

Łęcki wspomniał o rodzinie i znajomych, którzy z wyrachowania unikali ich po licytacji.

Nieoczekiwanie pojawiła się jednak hrabina Karolowa, która usłyszawszy o sumie, za którą sprzedano kamienicę, gratulowała Izabeli. Kazała jej modlić się za tego Żyda, gdyż, według jej informacji, dom wart był tylko siedemdziesiąt tysięcy. Napomknęła o powrocie do kraju Kazia Starskiego. Wprost powiedziała, że to dobra partia dla bratanicy. Jest co prawda zadłużony, ale dostanie spadek od babki, więc jakiś majątek uda się złożyć po dodaniu posagu, ewentualnie spadku po ciotce Hortensji. Starski zatrzyma się na wsi, więc Karolowa poradziła, by Izabela nie jechała do Paryża i zajęła się młodym arystokratą, by skłonić go do małżeństwa. Nawet, jak dodała, jeśli znudzicie się sobą po latach, nauczycie się patrzeć na pewne rzeczy przez palce. No cóż, moralność, jak widać nie najwyższej próby.

Florentyna zagadnięta o opinię na temat planów małżeńskich, wspomniała o Wokulskim. Izabela odrzekła, że nie musi się obawiać tego człowieka. Następnego dnia z rana pojawił się Szpigelman z innym Żydem, by odebrać swoje pieniądze. Izabela poprosiła Florentynę, by napisała do Wokulskiego z prośbą o przybycie do południa. Chciała, by kupiec rozwiązał sprawę długów, zanim pojawi się oczekiwany gość, czyli Starski. Tej nocy śniła o nim jako o małżonku, o Rossim w roli pierwszego kochanka, Ochockim w roli drugiego a o Wokulskim jako upoważnionym do dysponowania majątkiem.

Wkrótce przyszedł list od Karolowej zapowiadający pomoc krewnej w skojarzeniu związku Łęckiej ze Starskim oraz odpowiedź od Wokulskiego, że będzie o pierwszej, co dało pannie Izabeli nadzieję, że pozbędzie się wierzycieli z jego pomocą przed przybyciem do niej Kazia.

 Z trzeciego listu, od Krzeszowskiej, przeczytanego przez pannę Florentynę płynęła wieść, że dom zakupił Wokulski przez Szlangbauma podstawionego do roli nabywcy. Za nieruchomość przepłacono dwadzieścia tysięcy rubli. Krzeszowska prosiła, by Łęcka skorzystała ze swego wpływu na nowego właściciela i sprawiła, by nie zmieniał jej warunków wynajmu na zbyt trudne do udźwignięcia. W tym domu chciała nadal mieszkać, gdyż w nim zmarła jej córeczka.

Łęcki na tę wieść oceniał w swoim starym stylu poczynania przedsiębiorcy jako wieczne poszukiwanie zysku. Dom wart był sto dwadzieścia tysięcy rubli. Kupiec nabył go, ponieważ nie musi się śpieszyć i sprzeda nieruchomość z korzyścią dla siebie. Izabela wiedziała jednak, że było inaczej. Dodajmy, że szanowny papo również nie krył, że widzi w Starskim dobrą partię dla córki.

Pojawili się znów Żydzi z żądaniem spłacenia należności. Łęcka schowała się, ale wkrótce przybył przedsiębiorca zarządzający majątkiem rodziny i umówił się ze Szpigelmanem i dwoma innymi wierzycielami u siebie. Odeszli szybko, wiedząc, że kupiec z Krakowskiego Przedmieścia to człowiek słowny i solidny. Dodajmy, że sam pan Stanisław wyraził się o nich bardzo niegrzecznie. Czyżby nabrał na chwilę pańskich manier? Pana Tomasza ucieszyło, że Wokulski przyniósł mu pięć tysięcy. Zmartwił się, że dwa będzie musiał od razu przeznaczyć na spłacenie długów. Gość jednak zapewnił wspaniałomyślnie, że pożyczy te pieniądze na nikły procent, nie naruszając kapitału naiwnego i nieporadnego w kwestiach finansów arystokraty. Łęcki nie krył wzruszenia.

Arystokratka zaczęła jednak nieprzyjemnym tonem wypytywać gościa o zakup kamienicy przez podstawioną osobę, o nabycie serwisu. Łęcka zarzuciła mu, że ich prześladuje. W odpowiedzi usłyszała, że nie znaleźliby wierniejszego sługi, psa nawet i że usuwa z ich drogi wszelkie przeszkody. Rozmowę przerwało pojawienie się Kazia Starskiego. Panowie zostali sobie przedstawieni, ale przedsiębiorca wyczuł, że jego nazwisko wypowiedziano jednak z nutą lekceważenia. Przybysz i gospodyni przeszli na język angielski. Wokulski przysłuchiwał się ich pogawędce. Nie było wątpliwości, był to dialog osób będących w dużej zażyłości. Pan Stanisław chłodno pożegnał się z panem Tomaszem. Zapowiedział, że nie obiecuje, że po czasie umowy przedłuży korzystne warunki kontraktu na zarządzanie kapitałem.

Łęcki był zaskoczony. Wokulski oświadczył, że wyjeżdża do Paryża. Po jego wyjściu starszy pan uznał, że skoro Łęcka wspomniała o zakupie domu przez kupca, to może się obraził. Nie mógł uwierzyć, że dotkniętym poczuł się „taki zwyczajny kupiec”.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Pamiętnik starego subiekta 

W Pamiętniku starego subiekta poczciwy autor dał wyraz swego zdziwienia i irytacji postępowaniem przyjaciela. Nie postępował on jak porządny kupiec. Z drugiej strony, po namyśle, pobieżnym przeanalizowaniu wydarzeń w polityce europejskiej Rzecki doszedł do wniosku, że Wokulski prawdopodobnie bierze udział w jakiejś wielkiej międzynarodowej rozgrywce. Czym przecież tłumaczyć nagły wyjazd Stacha do Paryża zaraz po obiedzie u arystokratycznej rodziny? Kierownik sklepu i prawa ręka szefa wspomniał spotkanie z nim tuż przed podróżą. Przyjaciel po wizycie u Łęckich był wyraźnie odmieniony,  źle wyglądał. Zwierzać ze zmartwień się jednak nie chciał. Poprosił o odwiedzenie kamienicy, ustalenie opłat za najem lokali w dawnych wysokościach, podniesienie komornego Krzeszowskiej o kilkanaście rubli, by się nieco zirytowała i o „nieduszenie” w żadnym razie biedaków.

Na stacji Kolei Wiedeńskiej pojawił się Szuman, który nie wiadomo skąd wiedział nie tylko o wyjeździe Wokulskiego, ale też to, że tym samym pociągiem pojedzie Starski.  

Szuman w powrotnej drodze z dworca wyjaśniał z właściwym sobie sarkazmem, a nawet złością przyczyny trudnych do zrozumienia zachowań przyjaciela. Oskarżył cywilizację o uczynienie z miłości nerwowej choroby i o uwikłanie jej w różne interesy. Powiedział, że stała się ona obrzydliwym oszustwem karanym dożywotnią karą w postaci małżeństwa. Jako Żyd nie mógł kiedyś poślubić chrześcijanki, kupiec nie ma prawa do hrabianki, a Rzecki, ponieważ jest biedny, nie może związać się z żadną kobietą.

Dalej tłumaczył prostodusznemu subiektowi, skąd u osoby poważnej, realizującej wielkie projekty, społecznego działacza zachowania typowe dla „kiepskich wzdychaczy”. Wokulski odmawiał sobie przez lata prawa do miłości, gromadził ją jak kapitał, ale to, co ma lekkość płatka śniegu w niewielkiej dawce, w większej, niczym lawina, staje się śmiertelnie niebezpieczne. Stach, jego zdaniem, zaniedbał higienę miłości i gdyby kochał się przez całe życie co tydzień w innej byłby „jak pączek w maśle”.

Lekarz skrytykował też zachowania i rozgrywki kobiet w warstwach wyższych, które pracują jedynie nad swoim wyglądem i wyrządzają ludzkości ogromne szkody, zajmując się wychowaniem następnych pokoleń. Nie uczą dzieci pracy na chleb, a właściwego trzymania noża i widelca, nie pokazują realnych faktów, każą marzyć o ideałach, nie przygotowują do poznawania ludzi, ale odgrywania przed nimi ról, wykonywania min i ukłonów. W tym Szuman widział przyczynę miękkości mężczyzn, niepraktyczności, lenistwa, uległości.

No cóż, po tej rozmowie Rzecki był gotów wyznać w pamiętniku, że faktycznie zachowania Wokulskiego, jak pojedynek z baronem, owacje dla Rossiego wskazują na to, że się zakochał, ale szybko złagodził sobie owe spostrzeżenie uwagą, że wielkim politykom słabość do kobiet ujmy nie przynosi.

Pomyślał też, że być może jego przyjaciel jest osobą skrzywdzoną przez społeczeństwo, ale szybko zganił siebie za tę uwagę, ponieważ uznał, że podobne refleksje otworzyłyby drogę do wiecznego wyrównywania rachunków ludzi z najbliższymi, wszyscy do wszystkich mieliby pretensje. Zdumiewające jest dla mnie to, ileż w „Lalce” znaleźć można wciąż aktualnych obserwacji i przytomnych, zdroworozsądkowych ocen.

Starego subiekta nieoczekiwanie odwiedził dawny znajomy, kiper Machalski. Dało to okazję do wspomnień. Znawca trunków pracował u Hopfera, a z panem Ignacym był też na Węgrzech.

W tym miejscu poznajemy najwcześniejszy okres znajomości Rzeckiego z Wokulskim.  Spotkali się dzięki Machalskiemu właśnie u Hopfera w roku 1858 albo 1859. Młody wówczas subiekt skonstruował machinę, która miała pracować bez zewnętrznego zasilania cały czas, uczył się, kupował książki, gdy jego ojciec procesował się o dawny majątek, tłumacząc synowi, że nauka na nic się nie zda, a Wokulscy to stara szlachta i w pochodzeniu a także utraconych majętnościach leży fundament ich pozycji i powodzenia na przyszłość. Machalski nie przeszkadzał zdolnemu chłopakowi w rozwijaniu zainteresowań, ale widział, jak dokuczają mu inni subiekci i goście.

Stach, jak to mówi Rzecki, pozostawał jeszcze u Hopfera trzy lata, szykował się do studiowania, poznawał studentów i młodych urzędników, którzy wspierali go w tych dążeniach. W polityczne zagadnienia wprowadzał Wokulskiego, rzecz jasna pan Ignacy, a uzupełniał tę edukację pan Leon, romantyk , entuzjasta, idealista, gorący demokrata i znakomity mówca.

W 1861 Stach zostawił pracę w restauracji i sklepie. Wiązało się z tym pewne zdarzenie, które Rzecki uznał za prorocze, a my nazwać moglibyśmy je: mającym znaczenie symboliczne. Kiedy młody człowiek zszedł do piwnicy, by pożegnać się z Machalskim, złośliwi koledzy zabrali drabinę i odchodzący z pracy subiekt wyciągał się na rękach. Autor pamiętnika komentuje ów wypadek jako znakomicie podsumowujący życie przyjaciela, który całe długie lata musi wyciągać się w górę i mógłby uczynić dla społeczeństwa o wiele więcej, gdyby wciąż ktoś nie usuwał mu schodów i nie czynił trudności.

Stach zamieszkał u Rzeckiego, chodził na akademickie wykłady jako wolny słuchacz, czytał, biegł na korepetycje w większości do żydowskich domów, w których zarekomendował go Szuman. Wokulski eksperymentował też z balonami i znosił wizyty ojca wciąż łudzącego się, że wygra proces o majątek, który odmieni los jego i syna. Obaj przyjaciele korzystali z mieszkania przy sklepie Jana Mincla. Zakupy robiła w nim często córka Hopfera, Kasia, strasznie zakochana w dawnym pracowniku ojca. Stachowi, jak wspomina Rzecki, była ona zupełnie obojętna. Gdy jednak jej ojciec złożył wizytę Janowi i Małgorzacie Minclów, szanowna małżonka właściciela sklepu osobiście zaangażowała się w swatanie. Tu pojawia się opis osobliwych, by nie rzec: dziwacznych zachowań pani kupcowej, która zapraszała obu przyjaciół na rozmowy, a chwaląc Kasię Hopfer, coraz częściej wspominała o zaletach swojej urody i charakteru. Mężowi z kolei wymyślała, zachowywała się histerycznie i wieczory pan Jan coraz częściej spędzał w piwiarni.

Rzecki wspomina pewien wieczór u Machalskiego, gdzie odbyło się zebranie młodych ludzi, a od owego zdarzenia Stach zmienił tryb życia, balonami się nie zajmował, znikał na kilka dni, na jego miejsce na nocleg pojawiali się obcy ludzie. Pani Małgorzata wizytowała trzy kościoły , by, jak to określa pan Ignacy, „niepokoić z kilku stron miłosiernego Boga”. Jej mąż, Jan całe dnie spędzał w piwiarni, w dom kupców bywali obcy panowie. Wokulski zniknął i po dwu latach dopiero napisał do przyjaciela z Irkucka. Tak więc wyjaśnia się czytelnikowi ostatecznie, że główny bohater powieści wziął udział w powstaniu. Warszawy w owym czasie mógł nawet na dłużej nie opuszczać. Wszak sam dyktator powstania, Traugutt, w mieście, przy Smolnej zarządzał ludźmi, skromnymi środkami i walką. Wzgląd na cenzurę nie pozwolił Prusowi pisać o tym wszystkim otwarcie.

Poniżej maszt na rondzie Zgrupowania AK “Radosław”. Tu przebiega granica między Śródmieściem i Wolą. A za rondem zaczyna się Żoliborz, dzielnica, w której wytworzyła się przed II wojną światową bardzo cenna społeczna tkanka. Niczego, oczywiście, nie ujmujemy warszawianom mieszkającym w innych obszarach miasta. W zdjęcie warto “kliknąć”. 

W roku 1870 Stach wrócił z Syberii, żył tam z lekcji, przywiózł 600 rubli i podziękowania od petersburskich towarzystw naukowych. Wiemy to już skądinąd, że zajmował się podczas zesłania badaniami przyrodniczymi. Pozyskał też jakże ważną dla siebie w przyszłości przyjaźń Suzina. Pół roku po powrocie do kraju, jak kontynuuje Rzecki, przyjaciel nie mógł jednak znaleźć pracy. Kupcy nie dali mu jej, ponieważ był uczonym, uczeni dlatego że był eks-subiektem.  

W owym czasie zmarł Jan Mincel, pani Małgorzata zaprosiła Rzeckiego na naradę. Narzekała na swego zmarłego męża i usilnie dopytywała o Wokulskiego. Pół roku później została jego żoną. Przyszły przedsiębiorca czuł się jak świnia, ale uważał, że mniejsza niż wiele innych osób cieszących się publicznym szacunkiem.

Wokoło słychać było głosy, że sprzedał się, dawny bohater i biedak, ale Rzecki podsumowuje to tak, że ludzie im mniej mają sami skłonności do męczeństwa, tym gorliwiej żądają go od bliźnich.

Stach wziął się jednak w sklepie ostro do pracy, by zamknąć usta tym, którzy mówili, że żyje z łaski żony. W święta spełniał swe małżeńskie obowiązki, chodząc na wizyty, do kościoła, do teatru. Po trzech latach Rzecki u czterdziestotrzyletniego druha dostrzegł oznaki starzenia. W piątym roku małżeństwa Małgorzata zmarła, wdowiec zaś zamknął się w sobie i zwrócił ku książkom. Rzecki starał się go pobudzić znów do działania, życia.

Pewnego razu, pół roku po pogrzebie Minclowej, wysłał go do teatru. I odtąd zdecydowanie przyjaciel zmienił się. Wróciła do niego dawna energia. Wiemy skądinąd, że uległ wówczas urokowi Łęckiej, o czym pan Ignacy jeszcze wiedzieć nie mógł. Wokulski pojechał do Bułgarii, gdzie zdobył wielki majątek, a pewna stara plotkarka, Meliton powiedziała, że się zakochał. Stary subiekt, oczywiście, w to nie uwierzył.

ROZDZIAL DWUDZIESTY PIERWSZY 

Pamiętnik starego subiekta

Rzecki na prośbę przyjaciela udał się do jego kamienicy. Jak należało przypuszczać, coś, co stanowiło wcześniej własność Łęckich, nie mogło znajdować się w dobrej kondycji. Stróż przebywał w areszcie, pensji mu nie wypłacano, śmietnik załadowany był po pierwsze piętro, dach zaciekał, jedna grupa lokatorów nie płaciła od pół roku, a druga pokrywała z własnej kieszeni kwoty na zaległe podatki i kary nałożone przez magistrat.

Czego Rzecki nie zobaczył sam, tego dowiedział się od zarządcy, Wirskiego, który dorabiał w składzie węgla i w kancelarii adwokackiej przepisywaniem. Lokal, który zajmował, był w stanie opłakanym, podobnie jak ubranie jegomościa, który kiedyś był szlachcicem z całkiem niezłym dochodem dziesięciu tysięcy rubli z posiadanego majątku. Niestety, nie zarządzał nim roztropnie, więc gdy przyszło uwłaszczenie znalazł się w biedzie. Rzecki podczas rozmowy z Wirskim upomina go, by nie odbierał chłopom praw do godnego życia. Uwłaszczenie przyniosło poprawę ich losu, choć dla ziemianina było niekorzystne.

Wirski wzbudził sympatię reprezentanta nowego właściciela. Pan Ignacy słuchał opowieści zarządcy o Napoleonie III i walce Francuzów przeciwko Austriakom we Włoszech. Dawny posiadacz ziemi, szlachcic za młodu uczestniczył w historycznych wydarzeniach, kiedy to Włosi uzyskiwali niezależność i jednoczyli swój kraj. Rzecki, stary romantyk i polityczny idealista, gorący zwolennik walki o wolność przedstawił się Wirskiemu jako porucznik węgierskiej piechoty.

Oczywiście, zarządca, wyraźnie w nie najlepszym finansowym położeniu otrzymał od pana Ignacego obietnicę uzyskania od Wokulskiego korzystniejszych warunków kontraktu i najmu mieszkania.

Panowie udali się na obchód nieruchomości. Odwiedzili najpierw poddasze, które zajmowali trzej studenci. Obecny był jeden. Przytomnie i logicznie odpowiadał na zarzuty i skargi a to o budzenie niezadowolenia sąsiadów z powodu niekompletnego stroju mężczyzn, a to o niezapłacone komorne. Fragment rozmowy szczegółowo analizuję w artykule : „Lalka” Prusa i aktualne pytanie o moralność kapitalizmu.

Student twierdził, że to on jest gospodarzem w pokoju, a sam nie płaci nigdy, ponieważ uważa, że społeczeństwo jest wobec niego nie w porządku, żądając różnych opłat, a nie dając w zamian godziwego wynagrodzenia za udzielane lekcje.

Rzecki powiedział, że właściciel kupił kamienicę za uczciwie zarobione pieniądze i że ma prawo do korzyści z odnajmowania części swego majątku, czyli mieszkania zajmowanego przez młodych ludzi. Tu rozmówca ostro zaprotestował, dodając, że jego ojciec był dobrym lekarzem, zarabiał niby świetnie, pracował dzień i noc, oszczędzał trzysta rubli rocznie. Kamienicę za dziewięćdziesiąt tysięcy rubli mógłby kupić po trzystu latach. A nie można powiedzieć, by był nieuczciwy.

To kapitał właśnie dawał możliwości takich niezwykle intratnych dochodów. Dziś zjawisko to nazywamy przewagą kapitału nad pracą. Prus podjął tak dawno temu zagadnienie do dziś stanowiące wyzwanie zarówno dla etyków, jak i ekonomistów.

Wirski następnie przedstawił gościowi i dysponentowi właściciela panią Krzeszowską, której zmarła córeczka, mąż ją opuścił, a ona sama prowokowała liczne awantury. Rzecki widział wcześniej baronową kilka razy krótko i zapamiętał ją jako osobę jednocześnie pobożną i zawziętą, pokorną i ordynarną. Widok mieszkania wydał się dziwny panu Ignacemu. Gospodyni rozmawiała z Maruszewiczem, także znanym już wcześniej Rzeckiemu.

Gdy panowie mogli przystąpić do rzeczy, Krzeszowska poskarżyła się na zachowanie praczek, studentów, a także panią Stawską. Wspominała rodzinną tragedię i skarżyła na wysokość opłat za mieszkanie. Gotowa była zgodzić się na dotychczasowe warunki, ale w zamian za usunięcie studentów, którzy faktycznie, jak można było się zorientować trochę jej dokuczali. Domagała się też wyeksmitowania Stawskiej. Narzekała, że mężczyźni kochają się w niej, od Maruszewicza przez Wirskiego, po samego Rzeckiego, któremu wymsknęło się, że jest to piękna kobieta, ponieważ i ją przecież widywał wcześniej i kojarzył z widzenia.

Od Krzeszowskiej poszli do Stawskiej, która, zdaniem dysponenta i kierownika sklepu tworzyłaby z Wokulskim piękną parę.

Przyjęła ich matka pięknej kobiety. Staruszka w pocerowanej sukni i Wirski w poplamionym surducie zachowywali się jak książęta. Rzeckiego zastanowiło działanie czasu, odbierającego ludziom ich pozycje, ale niemogącego odebrać wychowania, kultury i delikatności.

Zięć gospodyni, Ludwiczek był za granicą. Oskarżono go niesłusznie o zamordowanie lichwiarki. Ślad po nim zaginął, choć znalazł się już w kraju prawdziwy morderca. Rzeckiego zachwyciła Helunia, piękna córeczka. Wkrótce pojawiła się sama trzydziestoletnia Stawska, skończyła zajęcia z uczennicą. Była zakłopotana, obawiała się pogorszenia warunków najmu lokalu. Rzecki zapewnił ją, że panie będą płacić o wiele mniej. Kobieta nie wiedziała, czy wypada jej korzystać z takiej uprzejmości. Rzecki obiecał też, że Wokulski użyje swoich wpływów, by odszukać zaginionego męża pięknej lokatorki. Jej matka zapewniła, że córka chyba już nie kocha mężczyzny, który tak długo nie dawał znaku życia i że najprawdopodobniej nie żyje.

Nieuregulowana sytuacja prawna kobiety, muszę tu dodać komentarz od siebie, powodowała, że nie mogąc wyjść ponownie za mąż, musiała drobnymi pracami, nisko opłacanymi zajęciami trudzić się, by utrzymać przy życiu rodzinę i prowadzić dom.

Dlatego właśnie pozytywiści walczyli o prawo kobiet do porządnej edukacji oraz do podejmowania pracy, by nie tylko mogły być niezależne od mężczyzn, ale właśnie też i po to, by stawały się ich pełnoprawnymi partnerkami. Losy Stawskiej i prostytutki z Powiśla to dwie odsłony tego samego obrazu trudnej sytuacji kobiet niemogących utrzymać się w szczególnie trudnych dla siebie życiowych okolicznościach.

Rzecki opuścił mieszkanie pięknej trzydziestolatki nie tylko zakochany w niej po uszy, ale także z wielką nadzieją, że zostanie żoną Stacha.

TOM II

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Szare dni i krwawe godziny

Wokulski dotarł do Paryża, niewiele myśląc w podróży. Powitał go Suzin, czyniąc wymówkę, że przyjaciel wśród polskiej „parszywej”, jak to ujął,  szlachty zhardział tak, że już go widzieć nie chciał. Dobrze, że w końcu przybył, bo zarobi pięćdziesiąt tysięcy a może i więcej. Polski kupiec pytał, za co dostanie takie pieniądze. Tu Suzin przypomniał cztery lata, podczas których zesłaniec uczył go rozumu i bez tych nauk nie byłby on dziś tym, kim jest. Za dobro chce odpłacić dobrem i ceni go za sam fakt, że zadaje takie pytania, a nie jest chciwy jak inni.

Suzin planował zakupy może kilkunastu statków kupieckich, może czegoś dla wojska, dla kolei. Trwała wystawa paryska, wielkie wydarzenie, biznesowe, jak to dziś powiedzielibyśmy. Rosjanin nie znał francuskiego ani niemieckiego. Chciał, żeby przyjaciel podczas negocjacji i zakupów miał dwie pary oczu, dwie pary uszu, a potem niczego nie pamiętał.

Wokulski uwalniał się powoli od myśli o Izabeli i niepokoju, który przywiózł ze sobą. Uderzyła go intensywność życia mieszkańców stolicy Francji, ciągła potrzeba komunikowania się, rozmowy. Po spacerze znalazł w pokoju wiele zapytań, zaproszeń, reklam usługodawców i propozycji. Nade wszystko czekał na niego Jumart, zapowiedziany przez służącego jako marszałek jego dworu za tysiąc franków gratyfikacji. W istocie rzeczy ów pan wprowadzał do polskiego kupca interesantów, wśród których nie brakowało pospolitych oszustów, naciągaczy, ale też przedsiębiorców. Przewinęli się przez pokój przybysza z Polski pośrednicy, wynalazcy, przewodnicy. Była także tajemnicza baronowa, która za grube pieniądze chciała mu sprzedać jakąś tajemnicę. Jumart przedstawił się jako doktor filozofii dwu uniwersytetów, który korzysta z okazji do zarobku. Dodał, że dobrze wiedzieć jest, skąd ktoś czerpie pieniądze i na co je wydaje. Wokulski drugi raz tego dnia udał się na zwiedzanie Paryża. Zainteresował go balon Giffarda.

Sesje z Suzinem odbywały się przede wszystkim z budowniczymi okrętów. W Paryżu dało się wyczuć niechęć do Niemców. Było to wszak krótko po wojnie francusko-pruskiej, a stosukowo niedługo przed zawarciem tajnego sojuszu między Republiką Francuską a Imperium Rosyjskim z 1892.

W wolnym czasie bohater powieści zwiedzał Paryż czasem w asyście Jumarta. Poznawał miasto z wielką wnikliwością, oglądając rzeźnie, sale szermierki, hale, kawiarnie, szpitale, mieszkania, teatry, giełdę i Sorbonę.

Wspomnienie Łęckiej burzyło mu spokój, choć przypominał o niej rzadko tylko jakiś przypadek. Uświadomił sobie, że blisko jej było do legendarnej Messaliny, że była zdobywczynią kochanków jeśli nie w rzeczywistości to w wyobraźni. Uspokajał go koniak i dalsze oglądanie miasta.

Zdumiały Wokulskiego wnioski z obserwacji ogromnej przestrzeni, która pomimo mijających wieków była dobrze zorganizowana, rozwijała się zgodnie z pewną logiką. Miliony ludzi przez długie stulecia niczego o sobie nie wiedząc, działały zgodnie z ukrytym planem. Ludzie określonych profesji, zainteresowań, z podobną zamożnością skupiali się w pewnych dzielnicach. To nasunęło kupcowi, który był też przecież uczonym przyrodnikiem, skojarzenie mieszkańców Paryża ze społecznością mrówek bądź pszczół, które wykonują zadania wyznaczone im przez matkę naturę i tworzą świetnie funkcjonujące społeczności. Ukryte prawo rządzi ludźmi.

Wreszcie doszedł do wniosku, ze jest głupcem, który ulegał ideom wytworzonym przez klasy, które chciały z niego zrobić niewolnika. Gonił za widziadłami, podczas gdy Francuzi są pragmatyczni i cieszą się szczęściem, tworząc arcydzieła. Wyobrażał sobie, że gdyby na świat przyszedł w Paryżu, dzięki licznym instytucjom nauczyłby się więcej w dzieciństwie, u kupca nie zaznałby tylu przykrości, co w Warszawie, a więcej pomocy w studiowaniu. Nie trudziłby się nad wynalezieniem perpetuum mobile, widząc w tutejszych muzeach nieudane próby stworzenia takiego urządzenia, a jako marzący o kierowaniu balonami zyskałby sojuszników, entuzjastów a może i gotowych sfinansować jego pomysły.

W zakochaniu się w arystokratce nie widziano by niczego nagannego. Miłość nie poprowadziłaby go ku rozpaczy. Francuzi cieszą się nią, a jeśli nie mogą zawrzeć małżeństwa, żyją w wolnych związkach, problemy rozwiązują tak, by cieszyć się szczęściem. Pomyślał też, że ogół krzywdzi sam siebie w jego osobie, gdy energię, majątek, zdolności, wiedza toną w uczuciu do jednej kobiety, ponieważ on jest kupcem a ona hrabianką.

W omawianym tu fragmencie pojawiła się też optyka typowa dla społecznego darwinizmu, który przeniknął  do myślenia Wokulskiego, choć wpływu na jego decyzje nie miał. Dość powiedzieć, że bohater podziwiając Paryż i analizując przyczyny cywilizacyjnego sukcesu jego mieszkańców, dostrzegł w pracy narzędzie naturalnego doboru. Praca bowiem była źródłem niebywałych osiągnięć, ale też jej tempo sprawiało, że chorowici umierali przed końcem roku a nieudolni w kilka lat. Prawo do korzystania z owoców wysiłku mieli najwartościowsi.

Wokulski widział, że paryżanie tyrali siedem dni w tygodniu po kilkanaście godzin na dobę. Europejczycy budowali zatem dobrobyt, z którego współcześnie korzystamy, w tempie, w jakim pracują dziś Azjaci. Bogactwo ma swe źródła w pracy. Ten ostatni komentarz pochodzi, oczywiście, ode mnie.

Warszawski kupiec podziwiał w stolicy Francji to, jak skupiono się w niej na zaspokajaniu wszelkich ludzkich potrzeb. To echo utylitaryzmu obecnego w myśleniu i działaniu elit europejskich od oświecenia. Bohater powieści znów daje się poznać jako erudyta i intelektualista. Widzi, że treścią życia Francuzów stało się zapewnianie szczęścia we wszystkich formach ludzkiej aktywności. Przedsiębiorcę zachwycały liczne galerie, teatry, widowiska, biblioteki, odczyty, hale towarowe, szerokie ulice zapewniające dopływ świeżego powietrza, tysiące fabryk, bliskość terenów zielonych, troska o drzewa. Doceniał trwałość wykonania sprzętów służących pokoleniom użytkowników.

W muzeach przechowywano zgromadzone materialne świadectwa cywilizacyjnego rozwoju kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu wieków. Mogły inspirować wynalazców i artystów. Prawdopodobnie nieco idealizował przybysz z Polski zachodnioeuropejską stolicę. Niemniej jednak poczuł wstyd, że w swoim życiu nie wykorzystał należycie zdolności, energii i możliwości. Stracił czas na walkę z otoczeniem, do którego jakże często nie pasował. Przyznał sam sobie, że gdyby wystarczyły mu do szczęścia dobre jedzenie i proste rozrywki, w Warszawie miałby wszystko, czego potrzebował. Jego dusza łaknęła jednak wiedzy i miłości. Tylko jedna osoba mogła sprawić, że zdecydowałby o powrocie do ojczyzny.

Pod koniec rozdziału pomyślał też w duchu ówcześnie modnego determinizmu o wpływie warunków klimatycznych na rozwój cywilizacji. Średnia temperatura Paryża była wyższa od średniej w Warszawie. To powodowało, że Francuz mniej potrzebował czasu i wysiłków, by zdobyć cieplejszą odzież i ogrzać mieszkanie. To przekładało się na większą liczbę godzin wolnych na twórczość duchową.

ROZDZIAŁ DRUGI

Widziadło

Wśród różnych postaci, osobliwych gości znalazł się u Wokulskiego profesor Geist, który dostrzegł w przedsiębiorcy z Polski człowieka szlachetnego, jednocześnie desperata. Potrzebował go do swoich celów także dlatego, że kupiec był zamożny, a oprócz tego kierował się kiedyś naukową pasją. Geist miał opinię wariata, choć na początku kariery uważano go za genialnego chemika. Pokazał przedsiębiorcy materiały budzące u Polaka zdumienie. Twierdził, że jest na drodze do wynalezienia metalu lżejszego od powietrza. Na pytanie, dlaczego nie ogłasza swoich rewelacji, odparł, że chce, by odkrycie dokonane zostało w jego laboratorium i żeby materiał, który może zmienić losy świata, nie wpadł w ręce istot podobnych do zwierząt, głupich, chciwych i okrutnych. Jego celem było przekazanie wynalazku ludziom prawdziwym, a nie potworom w ludzkich skórach.

Geist oświadczył, że potrzebuje jeszcze około ośmiu tysięcy prób, a do tego przydaliby się pomocnicy i, oczywiście, środki finansowe. Bohater po wyjściu naukowca nie był pewny, czy nie padł ofiarą oszusta, kuglarza, choć umówił się z nim, że odwiedzi jego miejsce pracy, gdzie będzie mógł poddać próbki metali różnym eksperymentom, badaniom.

Pokaz hipnozy Palmieriego nasunął Wokulskiemu dwa podejrzenia: że padł ofiarą „zamagnetyzowania”, gdy oglądał zagadkowe próbki materiałów Geista i że został „zamagnetyzowany”, by stracić głowę dla Łęckiej. Rozmowa z mistrzem hipnozy podważyła sensowność tych przypuszczeń.

W ciągu kilku następnych dni Wokulski był zajęty. Suzin zakupił kilkanaście statków, a cząstka legalnego zysku z tych operacji pokryła, jak mówi narrator, wszystkie wydatki, które kupiec poniósł w Warszawie w ciągu ostatnich miesięcy. Suzin po przyjacielsku dzielił się z polskim przedsiębiorcą prawdą, że miliony kapitału dają milionowe zyski. Dziwił się, dlaczego przyjaciel nie zajmował się interesami, tylko włóczył po mieście, balonem latał, zamiast choćby odwiedzić dystyngowaną baronową i tam poznać piękne kobiety.

Życzliwy Rosjanin powiedział, że ludzie wokół widzą strapienie Polaka i różne plotki wysyłają w świat, a jego zdaniem poważny kupiec powinien szanować się i nie stawać w gronie bijących przed kobietą pokłony wielbicieli, zwłaszcza że panie potrzebują takich choćby po to, by przesłonić obecność jednego, który hołdów im nie składa.

Wokulski przypomniał sobie adoratorów Łęckiej i znów z nadzieją zwrócił się ku myśli o poświęceniu pozostałej części życia na pracę naukową, o której marzył od lat młodzieńczych. Przeczytał list od Rzeckiego z prośbą, by pomóc Stawskiej w odnalezieniu męża Ludwika. Kupiec wpadł na pomysł, że da zarobić baronowej, zlecając jej poszukiwania zaginionego mężczyzny.  W antykwariacie kupił egzemplarz poezji Mickiewicza, które czytywał jeszcze jako subiekt Hopfera.

Umówił się z arystokratką na podjęcie przez nią odpowiednich zabiegów. Bywał też u niej, by spędzić jakoś czas, cierpiał z powodu goryczy wypełniającej jego serce, myślał nad nowym celem w życiu. Rozum skłaniał go ku Geistowi, uczucia ściągały uwagę w stronę Warszawy.

Poznany niedawno wynalazca pochwalił się dobiciem targu na sprzedaż materiału wybuchowego pewnej firmie, dzięki czemu na jakiś czas zyskał finansowanie swoich działań. U Geista w laboratorium Wokulski przeprowadził szereg prób. Miał w rękach metal trzy razy lżejszy od wody. Mógł go ogrzewać, kuć, przepuszczać przezeń prąd elektryczny. Pozostawał pod ogromnym wrażeniem efektów pracy naukowca, ale zachowywał sceptycyzm. Trudno było mu uwierzyć w to, co widział. Chemik i fizyk w jednej osobie dał mu na pożegnanie mały egzemplarz metalu pięciokrotnie lżejszego od wody, by nie zapomniał o ich spotkaniu i rozmowie. Geist widział, że kupiec, jak to ujął, nie zakończył jeszcze swoich rachunków ze światem. Zapewnił też, że podarowany egzemplarz nie podda się żadnym działaniom mającym ujawnić tajemnice naukowca i wyprzedzić go w pracy nad wielkim wynalazkiem.

Bohater po wyjściu od Geista kupił medalion, by trzymać w nim skrawek tajemniczego metalu. Zawiesił go sobie na szyi, jak szkaplerz, znak przynależności do zakonu. Wciąż wahał się, co rozbić z życiem. Przypomniał sobie kochającą się w nim Kasię Hopfer, zerknął na wiersze Mickiewicza zakupione w tutejszym antykwariacie. Kilka przeczytanych słów wywołało silną emocjonalną reakcję. Rzucił tomikiem o ścianę. Oskarżył poetę o zatrucie dwu pokoleń i zmarnowanie mu życia przez przedstawianie miłości jako świętej tajemnicy. To romantyczny artysta, w przekonaniu kupca, wpoił mu obraz miłości cierpiętniczej, kierującej uwagę ku ideałom i zniechęcającej do kobiet zwyczajnych.

Wokulski szybko jednak powspółczuł poecie, dostrzegając łączącą ich wspólnotę losów. Mickiewicz wszak również pokochał pannę „wysokiego rodu”, czyli arystokratkę, która nie mogła być jego żoną, nie mogła stanowić nagrody za pracę, poświęcenie, rozum, nawet genialną twórczość. Dla zdobycia jej należało wylegitymować się pieniędzmi i tytułem.

Jeszcze raz z goryczą pomyślał o kraju swego urodzenia. Wyrzucał sobie zakup dokumentu za kilkaset rubli poświadczającego jego szlacheckie korzenie. Nie chciał wracać do miejsca, gdzie gardzi się pracą, nauką, sztuką, za nic ma oszczędność i prostotę. We Francji ceni się natomiast wiedzę, rozum, piękno, umiejętności, nawet szczere uczucie. Był już przekonany, by zostać w Paryżu i tu spędzić resztę swych lat. Udział w wynalazku Geista dałby mu sławę i poczucie spełnionego życia. Skierowaliby świat na nowe tory. Ochocki z pewnością dołączyłby do zespołu laboratorium. Może rzeczywiście, jak twierdził tajemniczy badacz metali, przełomowe odkrycie przyczyniłoby się do uszlachetnienia ludzkiego gatunku.

Ze wstydem pomyślał, jak traktowaliby go dawni i przyszli adoratorzy Łęckiej, gdyby wrócił do Warszawy i związał się z nią. Nie uniknąłby ludzkiej pogardy i śmieszności. Musiałby udawać, że nie dostrzega zdrady i poniżenia. Kto wie, może zaakceptowałby swoją rolę.

Niestety, Wokulski w tym momencie otworzył list od prezesowej Zasławskiej z zaproszeniem do jej włości. Wspomniała o żywej reakcji obecnej przy pisaniu Izabeli Łęckiej, gdy dowiedziała się, że pismo kierowane jest do warszawskiego przedsiębiorcy.

Bohater tak jakby zapomniał o wszystkim, co przed chwilą czuł i sądził, rzucił się regulowania należności za hotel i kazał wieźć natychmiast na dworzec kolejowy.

Wracał. Jednak wracał.

ROZDZIAL TRZECI

Człowiek szczęśliwy w miłości 

Po przyjeździe do Warszawy kupiec zorientował się, że otacza go szczególne zainteresowanie. Wiele osób zabiegało o znajomość z nim i prosiło o wsparcie. Obcy ludzie rozpoznawali go na ulicy. Obroty sklepu wzrosły, przybyło nowych handlowych partnerów, dostawców, klientów. Rzecki z kasy ogniotrwałej wyjął korespondencję od Suzina, który zapraszał do wzięcia udziału w kolejnych intratnych transakcjach. Wokulski odpisał, że propozycje przyjmuje i w październiku stawi się w Moskwie. Pojawił się też list od prezesowej Zasławskiej zachęcający do przyjazdu. Ona również wspominała o sukcesach i powodzeniu przedsiębiorcy. W szczególny sposób traktowany był nawet przez kolejarzy, co tylko potwierdza nam fakt, że plotki i poufne wiadomości musiały się po naszej stolicy rozchodzić niesłychanie szybko. Tylko nieliczni znajomi okazali niechęć kupcowi, któremu sprzyjało powodzenie. Podczas jazdy pociągiem w kierunku majątku Zasławskiej bohater, oceniając przełomowe momenty w swoim życiu, dochodził do wniosku, że wszystko, co dobre, spotkało go gdzie indziej, nie w ojczyźnie. Potem jednak znów spojrzał na całość swej drogi inaczej i uznał, że niemało dowodów życzliwości ludzkiej otrzymał w kraju pochodzenia i że jest tu na miejscu wielu ludzi, których warto podźwignąć i wzmocnić. Odkryciami naukowymi mogą zająć się młodsi, choćby Ochocki. Wyraźnie w jego sercu kiełkowała ponownie nadzieja na szczęście. Wszak był coraz bliżej ukochanej.

Z różnych niedopowiedzeń, półsłówek i reakcji możemy się domyślać, że szczególne zainteresowanie Wokulskim brało się stąd, że z Suzinem wziął udział w zakupach dla armii, a na pewno dla władz Rosji.

W przedziale przedsiębiorcę odwiedził baron Dalski, także będący w drodze do prezesowej. Opowiadał o zakupach do pałacu, którego wnętrza chciał odświeżyć. Zaręczył się niedawno z wnuczką Zasławskiej, Eweliną Janocką. Starszy pan przeżywał romantyczną miłość i przekonywał kupca o uczciwości i szczerości uczuć swej narzeczonej, dzięki której stał się człowiekiem szczęśliwym. Bohatera po wyjściu barona zastanowiła ta historia. Doszedł do wniosku, że młodej kobiecie trudno byłoby dłuższy czas oszukiwać sędziwego narzeczonego. Zaczął skłaniać się ku myśli, że jej uczucie jest autentyczne.

Po opuszczeniu pociągu mężczyźni czekali na powóz wysłany z majątku prezesowej i baron opowiadał Wokulskiemu o pozostałych osobach z towarzystwa, które spotka u Zasławskiej. Dalski wspomniał o trzydziestoletniej wdowie, bardzo zamożnej pani Wąsowskiej. Wokół niej krążył, według słów staruszka, Starski, człowiek robiący na nim złe wrażenie. Baron powiedział także o osiemnastoletniej Feli Janockiej, stryjecznej siostrze jego narzeczonej i o Ochockim, którego chwalił za wiedzę i dokonania. Z uznaniem wypowiedział się też o Łęckiej, która z ojcem często bawi w majątku prezesowej.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wiejskie rozrywki

Baron i Wokulski, zanim dojechali do pałacu, natknęli się na rozbawione towarzystwo podczas przejażdżki dużym wozem. Wśród podróżujących była narzeczona Dalskiego, Fela, Kazia Wąsowska, Starski i Ochocki. Przekomarzali się z sobą, trochę flirtowali, żartowali. Warszawski przedsiębiorca dostrzegł dziwne zachowanie Eweliny Janockiej. Wąsowska prowokowała trochę Ochockiego, wyraziła zainteresowanie Wokulskim. Starski próbował także podtrzymać konwersację z bogatą wdówką. Dalskiego radowała bliskość narzeczonej. 

Wszyscy ponownie spotkali się przy stole podczas śniadania. Prezesowa zatrzymała kupca na chwilę rozmowy po posiłku. Spytała, co sądzi o Wąsowskiej, a co o baronie Dalskim. Lekko zirytowała się postępowaniem Eweliny. Przyznała, że wiele dziewczyn może zazdrościć jej znakomitej partii. Dalski był bardzo bogaty. Coś innego nie podobało się starszej pani.

Podczas spaceru przedsiębiorca dostrzegł psa łańcuchowego, który okazał się bardzo przyjazny i otyłego parobka, który po wypadku przy wołach został odesłany do lżejszej pracy w pasiece. Wygląd zwierząt i ludzi w majątku prezesowej wiele mówił o dobrym sercu, człowieczeństwie właścicielki a zarazem jej umiejętnościach zarządzania.

Bohater spotkał Ochockiego i odbył z nim krótką pogawędkę. Od młodego naukowca i wynalazcy Wokulski usłyszał to i owo o Starskim. Kiedyś mieli się ku sobie z Wąsowską. Po śmierci męża wdówka i Starski zbliżali się do siebie, gdy nagle wydarzyło się coś, co spowodowało, że piękna trzydziestolatka zaczęła kpić na każdym kroku z byłego adoratora. Starski trwoniący wciąż pieniądze był w opłakanym stanie. Na małżeństwo z bogatą wdową widoków nie było, przynajmniej na razie. Na spadek po staruszce Zasławskiej liczyć nie mógł. Ochocki widział w nim karciarza, gościa knajp, kochanka młodych mężatek. Nie wierzył w jego podróż do Chin. Mówił też, że krążyła opinia, że panna, do której zacznie się mizdrzyć Starski, szybko znajdzie męża.

Ochocki i Wokulski podziwiali troskę prezesowej o pracowników. Mieszkania parobków nazwane zostały przez naukowca pałacami. Tak dalece odbiegały od wyglądu budynków dla chłopstwa w przeciętnym szlacheckim majątku. Zasławska zorganizowała ochronkę dla dzieci pracowników i przytułek dla starców. Ochocki przyznał, że kiedy był pierwszy raz w Zasławku, to miał wrażenie, że trafił na wyspę Utopię albo do karty umoralniającej opowieści na temat tego, jaką szlachta powinna być, a jaką nigdy nie będzie. Cenił staruszkę także za to, że zgromadziła znakomite książki naukowe w bibliotece i interesowała się nowymi trendami w badaniach.

W postaci Zasławskiej, w jej poczynaniach dostrzeżemy, moi drodzy, ślad pozytywistycznych haseł, wśród których była między innymi emancypacja kobiet. To kobieta przecież, choć wiekowa, zarządza świetnie, nie gorzej niż wielu mężczyzn, majątkiem, a właściwie dużym przedsiębiorstwem produkującym żywność i dającym utrzymanie wielu ludziom. Prezesowa postępuje tak, jakby przejęła się także postulatami pracy u podstaw i pracy organicznej. Czyniła wiele dla dobra najbiedniejszych i tworzyła solidne ekonomiczne podstawy dla bytu wielu polskich rodzin.

Po obiedzie Wokulski był świadkiem, jak Starski przekonywał towarzystwo, że małżeństwa powinno zawierać się dla pieniędzy. Podał przykład koronowanych głów. Prezesowa zauważyła, że polityczny mariaż i związek dla zysku z kimś, kogo się nie kocha, to co innego. Wokulski przyznał, że też poślubił kiedyś kogoś, by mieć pracę i nie umrzeć z głodu, ale zaznaczył, że nie ma większego nieszczęścia w życiu niż taki związek.

Starski chwalił moc pieniądza, który daje wolność, narzekał, ze jego rodzice pobrali się z miłości i nie zostawili mu majątku. Warszawski przedsiębiorca i kupiec dostrzegł, że kobieciarz, utracjusz i uwodziciel wyraźnie wzmacniał Ewelinę Janocką w zamiarze poślubienia barona. Nie miał już wątpliwości, że dziewczyna nie kocha staruszka, choć Dalski wciąż naiwnie w to wierzył. Nie rozumiał tylko, jak dalece związany był Starski z Eweliną.

Przyznał, że może gospodyni, zacna staruszka, niegdysiejsza miłość jego stryja, ma rację, twierdząc, że nowe pokolenie, nauczone doświadczeniem poprzednich ma mocne głowy i zimne serca, wierząc w moc pieniądza.

Obchód gospodarstwa w towarzystwie przekonał tylko ponownie Wokulskiego, że prezesowa potrafi budzić miłość do siebie nie tylko u zwierząt, ale i u ludzi.

Wąsowska udała się z Wokulskim na konną przejażdżkę, tylko we dwoje. Wydaje się, że Zasławska widziałaby w niej lepszą partnerkę, może i kandydatkę na żonę dla swojego gościa od Izabeli.

Wdówka spytała kupca, czy wydawanie sześćdziesięciu tysięcy rubli ekscytuje, sprawia przyjemność. Wokulski przyznał, że rzeczywiście ma rocznie już znacznie więcej dochodu niż wspomniane 60 000 rubli, ale wydaje na siebie dużo mniej, może dziesięć tysięcy.

Wąsowska powiedziała, że w zeszłym roku postanowiła wydać masę pieniędzy, szalała, ale nudy się nie pozbyła. Kasjer i plenipotent podliczyli wydatki na dwadzieścia siedem tysięcy. Dlatego ciekawa była doświadczeń Wokulskiego w tej dziedzinie. Ten zapewnił, że szczęście każdy nosi w sobie i gdyby on miał być kimś wyjątkowym, jak niektórzy sądzą, to nie przez szczęście, nie przez wydatki tym bardziej, a przez cierpienie.  

Pani Kazimiera, choć inteligentna i śmiała, budząca sympatię u wielu czytelników, ceniąca Wokulskiego, była pod wieloma względami typową przedstawicielką arystokracji. Uważała, że trwonienie ogromnych sum pieniędzy ma jakiś sens, czemuś służy, choćby rozproszeniu nudy. Czyżby nie wiedziała, że należy znaleźć jakiś wartościowy cel i oddać się jego realizacji, zająć się czymś pożytecznym?

Rozmowa między Wąsowską a Wokulskim wyraźnie skręcała w stronę romansów, związków, miłości. Z lekceważeniem wyraziła się młoda wdowa o Starskim, nie widziała też w Ochockim dobrego materiału na kochanka. Podjęła również nieudaną próbę zawrócenia w głowie swojemu towarzyszowi konnej przejażdżki, ale Wokulski pozostał zupełnie nieczuły na te starania. Zezłościło to arystokratkę.

Nazwała mężczyznę pedantem, narzekała na nudę, chwaliła się, że kochanków zmienia i bawi się nimi. Wyraziła też pragnienie spotkania kogoś wyjątkowego. Tu warszawski kupiec zwrócił jej uwagę na absurdalność takich projektów. Nieprzeciętny człowiek nie zaakceptuje miejsca wśród licznych pospolitych adoratorów. Kobieta nieodmawiająca wdzięków wielu nie przyciągnie do siebie osobowości nadzwyczajnej, niepowtarzalnej.

Tu Wąsowska zaprotestowała, oskarżyła mężczyzn o psucie kobiet, gdy są młode, a potem pouczanie ich z pozycji moralnej wyższości. Trzeba przyznać, że atrakcyjna wdówka dzielnie i w oryginalny sposób walczyła o uwagę bogatego kupca. Na koniec postarała się, by rozstanie nastąpiło w zgodzie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Pod jednym dachem

Tu narrator przedstawia nam pole bitwy, rozstawienie wojsk, słabe i silne strony przeciwników. Poważnie mówiąc, wyjaśnia, jakimi intencjami kierowały się osoby mające niezwykle silny wpływ na życie głównego bohatera. Niestety, Wokulski okazuje się być trochę jak Edyp nierozumiejący tego, co dzieje się wokół. Opowieść narrator zaczyna od panny Łęckiej. Została zaproszona przez prezesową, gdy tylko ta wiedziała już, że bogaty kupiec, ceniony przez nią bardzo, przyjedzie do Zasławka. Panna Izabela miała już wtedy pewność, że Kazio Starski nie poślubi jej. Ów „biedny chłopak”, jak była uprzejma się o nim wyrażać, pierwotnie spodziewał się odziedziczyć majątek po babci, ale gdy ta przyjrzała mu się nieco po jego przybyciu do pałacu, zdecydowała zapisać ciotecznemu wnukowi jedynie tysiąc rubli dożywotniej renty, natomiast całe wielkie dobra na rzecz sierot i nieszczęśliwych matek. Sam Kazio szepnął Łęckiej, że z panną bez posagu żenić się  nie zamierza. Dotarły do niej wieści, że zaczął zabiegać o względy bogatej wdowy, Wąsowskiej i krążył z daleka wokół Eweliny Janockiej. To Izabela Łęcka, chodząca próżność, tłumaczyła sobie chęcią ukrycia przez Starskiego faktu, że kiedyś kochał się właśnie w niej. Kazio mówiąc o swej konieczności poślubienia panny z posagiem, znacząco westchnął w jej obecności, co miało być rzekomo dowodem, że szukając bogatej żony, ponosi ofiarę, gdy w głębi serca nie może o kimś zapomnieć. Dla Izabeli Łęckiej niemiłym wydarzeniem była także utrata jednego z dwu poważnych konkurentów do jej ręki. Baron Dalski zaręczył się z Eweliną Janocką. Może dlatego przy staruszce Zasławskiej wypowiedziała kilka, jak sądziła później, nierozważnych słów, iż postępowała z panem Wokulskim nie tak, jak na to zasługiwał. To dlatego prezesowa postanowiła ściągnąć z Paryża bogatego przedsiębiorcę. Chciała dać szansę młodej arystokratce i szanowanemu przez siebie kupcowi. Wspomniała też o nim podczas rozmowy z Wąsowską. Mówiła, że to człowiek absolutnie wyjątkowy, świetny kandydat na męża. Dodała, że może kocha Izabelę. Wąsowska co prawda nie zamierzała powtórnie wychodzić za mąż, ale nie mogła pozwolić, by jakiś mężczyzna wielbił kobietę inną niż ona. To właśnie dlatego w dzień przyjazdu konkurentki młoda wdówka zabrała Wokulskiego na konną przejażdżkę i starała się, by stracił dla niej głowę.

Łęcka pojawiła się w pałacu, zła już na wstępie na adoratora, który wciąż i zawsze był dla niej przede wszystkim parweniuszem. Ku swemu zdziwieniu musiała odnotować fakt, że nie on przywitał ją jako pierwszy. Złość na kupca spotęgowała i ta okoliczność, że baron wyrażał się o nim z zachwytem, a Fela Janocka także nie potrafiła ukryć fascynacji przedsiębiorcą. Zarozumiała arystokratka dowiedziała się też o jego przejażdżce z Wąsowską.

Nieoczekiwanie dla samej siebie spojrzała na wielbiciela w inny sposób niż dotychczas.

Odbyła z nią rozmowę prezesowa zdziwiona nieobecnością Joasi, siostry Tomasza, czyli ciotki Izabeli. Uznała, że Karolowa po prostu nie chce spotkać się z Wokulskim, ale kiedy będzie chciała od niego pieniądze, pojawi się natychmiast. Zasławska skrytykowała poglądy Łęckiej na kwestie pochodzenia i jego znaczenia. Powiedziała, że gdyby przebadać historię różnych interesów państwa hrabiów, to niejedna zawstydzająca sprawa wyszłaby na jaw. Co do szlachetnej krwi, to zdarza się, że panicz bardziej przypomina z wyglądu lokaja niż dziadka czy ojca. Jej zdaniem, Wokulski więcej wart jest od próżniaka Starskiego, księcia marzyciela czy półgłówka Krzeszowskiego. Zapewniła, że uczciwy kupiec wszystko zawdzięcza sobie i że ktoś, kto tyle osiągnął, wyszedł z biedy, wykształcił się, zyskał znaczenie, nie musi dbać o opinię salonów i że to arystokraci wkrótce pojawią się w jego przedpokoju. Nawiązała też do roli, jaką niedawno odegrał w Paryżu.

Wokulski przywitał się grzecznie z wielbioną przez siebie kobietą, ucieszył, widząc podczas obiadu, że Starski bardziej zajęty jest Eweliną niż Izabelą. Trochę wykorzystywał zainteresowanie nim Wąsowskiej przeciwko Łęckiej. Wdowa zachowywała natomiast czujność i pewną neutralność. Ochocki chciał Feli pokazać obserwatorium i pouczyć ją meteorologii. Kazia postarała się storpedować ten plan, prawdopodobnie na wszelki wypadek. Panna Ewelina podczas spaceru zwierzyła się przedsiębiorcy z tego, że wychodzi za mąż za barona, ponieważ nie mogła odmówić człowiekowi wyznającemu, że bez jej wzajemności reszta życia upłynie mu w rozpaczy i samotności. Pan Stanisław nie mógł pochwalić małżeństwa z litości. Zorientował się też, że Ewelina posłużyła się wybiegiem, by zostać sam na sam przez chwilę ze Starskim. Widział, że pomysł zamążpójścia dziewczyny za Dalskiego mógł być częścią wspólnego planu kochanków. Dziwiła go zdrada narzeczonej dokonana przez zawarciem ślubu. Dodam w tym miejscu od siebie, że nie wiedział, iż jego spotka to samo.

Wokulski podczas spaceru wdał się w rozmowę z Łęcką. Wyznał, dzieląc się wrażeniami z podróży, że w Paryżu zobaczył, jakie dzieła powstają z pracy. Tam widać to lepiej niż nad Wisłą, gdzie panuje zaniedbanie i bieda. Podziwiał owoce ludzkiego wysiłku rąk i umysłów. Łęcka postanowiła chwalić arystokratów. Nie zaskoczy nas fakt, że kupiec poddał ich krytyce. Nazwał próżniakami, którzy dla obrony swoich pozycji, na które nie zasługują, zdecydowali się propagować pogardę dla pracy i pochwałę nieróbstwa.

Łęcka broniła prawa klas wyższych do wygód i przyjemności. Powołała się na czyjąś opinię o konieczności istnienia w społeczeństwie grup pielęgnujących nauki, sztuki i dobre obyczaje. Użyła też wyrażenia „dobra rasa”, która jej zdaniem, sprawia, że jeśli  ktokolwiek z arystokratów jednak za coś się weźmie, to od razu widać niepospolite: energię, rozum, szlachetność.

Tak, tak, proszę Państwa, arystokraci bywali rasistami, gdy twierdzili, że z tytułu samego urodzenia w odpowiedniej rodzinie jeden jest lepszy, gdy inni, bez tego daru losu, gorsi.

Wokulski odpowiedział, że woli gorsze urodzenie z zasługami od lepszego z rozwiniętą listą żądań i oczekiwań. Dodał też, że jego zdaniem owe pielęgnowanie delikatniejszych uczuć i wykwintniejszych obyczajów raczej zawdzięcza ludzkość kobietom niż arystokratom. To one dzięki tkliwym sercom, subtelniejszym zmysłom utrzymują łagodność w społecznym życiu, dodają mu blasku, czaru, szlachetności i stoją za niejednym dziełem wymagającym ogromnego wysiłku i odwagi.

Łęcka przyznała, że posądzała Wokulskiego o czyn, który miał charakter chrześcijański, którego jednak nie mogłaby nikomu wybaczyć. Sądziła, że kupiec przepłacił za kamienicę. Niedawno dowiedziała się, że Krzeszowska chce ten dom nabyć za dziewięćdziesiąt tysięcy. Mężczyzna zatem po prostu zapobiegł skrzywdzeniu Tomasza Łęckiego, uniemożliwił doprowadzenie go do ruiny. Zapewniła, że takich rzeczy się nie zapomina.

Warszawski przedsiębiorca rozstał się z panną Izabelą święcie przekonany, ponownie, jak to już wcześniej mu się zdarzało, że jest ona aniołem.

Kupca po kolacji odprowadził do jego mieszkania Ochocki, który spytał, czy przedsiębiorcy udało się przekonać Łęcką, że arystokraci to hołota. Znał, jak widać, wszystkie argumenty Izabeli, którymi posługiwała się w obronie tej grupy i jej stylu życia. Ochocki przyznał, że sam wierzy w wartość tak zwanej dobrej krwi, ale pod warunkiem, że co jakiś czas jednak się ją odświeża, gdyż inaczej prędko się psuje.  

W pokoju Wokulskiego pojawił się Dalski. Miał odrobinę żalu, że przedsiębiorca pozostawił bez opieki jego narzeczoną. Kiedy wrócił do niej z szalem, którego sobie zażyczyła, zobaczył, że idzie ku nim Starski. Zapewnił, że nie ma odrobiny nawet podejrzeń wobec Eweliny, ale woli, by ktoś taki jak ów zepsuty i cyniczny arystokrata trzymał się od jego ukochanej jak najdalej. Tu główny bohater powieści zapytał barona, czy przypadkiem oni dwaj nie popełniają błędu, traktując kobiety jak anioły, podczas gdy Starski, widząc  w nich przede wszystkim samice, posiadł najlepszy klucz, metodę postępowania wobec nich. W tym przypadku on, Wokulski i pan Dalski musieliby się wydać paniom głupszymi i bardziej niedołężnymi niż są faktycznie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Lasy, ruiny i czary

Towarzystwo udało się na grzyby. Podczas jazdy Wokulski myślał o Ochockim jak o niebezpiecznym rywalu do ręki Łęckiej. Gdy okazało się, że kupiec w Paryżu odbył krótki lot balonem na uwięzi, młody wynalazca wypytywał go z wielką ciekawością o wrażenia i zupełnie zapomniał o bawieniu pań.

Łęcka i Wokulski zostali sam na sam w lesie w pewnym oddaleniu od reszty gości prezesowej. Wąsowska nie narzucała się przedsiębiorcy. Można przypuszczać, że do pozostawienia pary samej sobie namówiła towarzystwo Zasławska, zwłaszcza że i później, podczas kolejnych dni spędzali razem dużo czasu przez nikogo nie niepokojeni.

W chwili krótkiego odosobnienia w lesie warszawski kupiec wyznał arystokratce, że od kilku lat zna ją i myśli o niej na jawie i we śnie. Poczuła się nieco zakłopotana. Wtedy spytał, czy ma prawo do marzeń. Jeśli nie, to nie będzie starał się o jej względy. Zaznaczył, że zna poglądy jej środowiska i że jest dla niej na swoje nieszczęście kupcem. Odrzekła, że można nim być i można nie być. Powołała się na słowa prezesowej, że Wokulski jest szlachcicem wcale nie gorszym od Starskich czy Zasławskich.

Gościnna staruszka poprosiła przedsiębiorcę, by ocenił, czy w jej dobrach warto pobudować cukrownię. Przypomniała też o upamiętnieniu stryja i wielkiej miłości, która ich kiedyś łączyła. Napomknęła, ku zastanowieniu bohatera, że wszystko ma swój kres, nawet ogromne uczucie. Poprosiła, by na kamieniu pod zamkiem w Zasławiu wyryć słowa wiersza „Na każdym miejscu i o każdej dobie…” W pobliskim miasteczku spoczywał na cmentarzu jej ukochany, stryj kupca z Warszawy, młody niegdyś oficer, z którym rozstała się z powodu dzielącego ich rodziny statusu.

Podczas jazdy z towarzystwem do Zasławia wydało się Wokulskiemu, że Starski w szczególny sposób spojrzał na jego ukochaną i że ona zaczerwieniła się. Szybko zarzucił sobie sądzenie po pozorach i skarcił w duchu za zazdrość, która, jego zdaniem, była podłym uczuciem.

Kupiec rozstał się na pewien czas z resztą gości prezesowej i udał do księdza, by dostać zgodę na wyrycie napisu w publicznym, było nie było, miejscu. Proboszcz sam znał kapitana Wokulskiego, gorąco poparł pomysł i wskazał nawet człowieka, który pracę mógłby wykonać. Posłano po Węgiełka, trochę stolarza, trochę kowala, dwudziestokilkuletniego chłopaka.

Rzemieślnik nie tak dawno temu miał dużo pracy, ale spaliły mu się warsztaty. Przedsiębiorca obiecał, że jeśli napis będzie udany, to zabierze Węgiełka na pewien czas do Warszawy i kto wie, czy nie zgromadzi on szybko pieniędzy na odtworzenie miejsca pracy i zgromadzenie odpowiednich maszyn i narzędzi. Młodzieniec pomyślał, że ma do czynienia z takim rodzajem panów, których zsyła Bóg do opieki nad biednymi i że jeszcze jego ojciec takich znał. Podzielił się tym spostrzeżeniem z kupcem zamawiającym u niego pracę, a główny bohater znów docenił rolę właściwie użytego pieniądza. Ze swojego jednorocznego budżetu mógłby uszczęśliwić stu kilkudziesięciu takich ludzi, z których jednego miał przed sobą.

Jakiś głos wewnętrzny, podobnie jak wcześniej kiedyś podczas spaceru po Powiślu, kazał mu dokonać wyboru między tysiącami biedaków a jedną kobietą, Łęcką, która zmierzała w jego stronę na spotkanie pod ruinami zamku, w pobliżu kamienia, o którym Izabela tyle od prezesowej słyszała.

Wydaje się, że „Lalka” miejscami ma w sobie coś z moralitetu, ale zgodnego w duchu i wymowie z katalogiem nowoczesnych wartości takich jak: równość, rozwój, społeczny solidaryzm. Ich glebą pozostawały jednak, stanowiące fundament cywilizacji chrześcijańskiej: miłosierdzie i miłość bliźniego. Prus nie pokazuje roli wiary, ale Wokulski przecież tak jakby usłyszał właśnie głos sumienia. Chwilami stawał wobec wyboru między dobrem i złem. Często, jak wiemy, bezinteresownie i z wielką radością czynił to pierwsze. Wielokrotnie walczy też o własne szczęście, ale zgodnie z hierarchią ludzkich potrzeb polega ono na uznaniu, docenieniu, szacunku otoczenia, a nie tylko i nie zawsze przede wszystkim na spełnieniu w miłości.

Węgiełek opowiedział swojemu klientowi i jego znajomej legendę o tym, że w podziemiach leży uśpiona piękna panna ze złotą szpilką wbitą w głowę. Otaczają ją wielkie bogactwa i nawet pewien kowal chciał kiedyś zbudzić dziewczynę i zdobyć majątek, ale zginął zabity przez strzegące wszystkiego potwory.

Węgiełek na chwilę się oddalił, kupiec podał zaciekawionej tekstem napisu Łęckiej kartkę. Przeczytała.  

„Na każdym miejscu i o każdej dobie,

Gdziem z tobą płakał, gdziem z tobą się bawił,

Zawsze i wszędzie będę ja przy tobie,

Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił…”

W oczach panny zabłysły łzy. Kupiec zapytał, czy i ona, jego królewna, kiedyś się przebudzi. Odpowiedziała: „może, nie wiem”. Bohater przeżył silne wzruszenie i nie przeszkadzało mu wcale, że po powrocie do reszty towarzystwa Izabela kokietowała Starskiego. Może słowa, które odczytała, przywiodły jej na myśl chwile spędzane z tym właśnie kochankiem? Narrator nie sugeruje nam tego, ale uważny czytelnik może takie właśnie wnioski wysnuć. Biedny ten Wokulski. Nie czuł zazdrości, przebywał pewnie w świecie swoich iluzji i marzeń, i przywidzeń. Nie dziwne, że później po przeżytym wstrząsie porównywać się będzie do Don Kichota.

Podczas powrotu, gdy zrobiło się już ciemno, zapalona przez Ochockiego zapałka przypadkowo rozświetliła wnętrze wozu. Główny bohater powieści zobaczył coś, co wstrząsnęło nim, ale przekonał sam siebie, że uległ złudzeniu.

Nazajutrz dowiedział się, że Izabela wyjeżdża. Poczciwa staruszka Zasławska kilka dni wcześniej miała już list dla Łęckiej od jej ciotki, ale ukryła go. Karolowa przysłała posłańca i Łęcka natychmiast zebrała się do wyjazdu. Wokulski kolejny raz wyznał jej miłość. Powiedział, że całe życie czekał na tę jedyną, by pokochać raz na zawsze. Znów w jego wyobrażeniach o miłości doszły do głosu romantyczne wzorce. Mówił o przeznaczeniu i niewidzialnym łańcuchu. Powiedział też o pracy nad wynalazkiem, do której wróci, jeśli ona zapewni, że nie powinien mieć nadziei na związek z nią. Dodał, że sława jest fałszywym klejnotem, dla którego ludzie wyrzekają się swojego szczęścia.

Arystokratka ani nie odtrąciła wielbiciela, ani niczego mu nie obiecała. Po jej wyjeździe staruszka Zasławska zaprosiła na rozmowę przedsiębiorcę. Dała do zrozumienia, że martwi ją sytuacja, w której Starski coraz wyraźniej adoruje narzeczoną Dalskiego. Było dla niej przykre, że młoda panna liczy na ułożenie sobie życia z bogatym starym mężem i pustym kochankiem. Wyznała, że wiele kobiet przechodzi przez podobne doświadczenia. Gdy znudzi je owa gra, nie mogą niczego ofiarować prawdziwemu, wartościowemu człowiekowi, jeśli jeszcze stanie jakiś na ich drodze. Dziwiło ją, że mężczyźni nie poznają się na takich lalkach. Wszystkie kobiety w jej domu, od Wąsowskiej zaczynając a na pokojówkach kończąc, wiedzą, że panna Janocka ma uśpiony i rozum, i serce, podczas gdy Dalski widzi w niej bóstwo i liczy na jej miłość. Po tej rozmowie warszawski kupiec zastanawiał się, czy prezesowa nie starała się ostrzec także i jego.

Z Dalskim podczas rozmowy o paniach podzielił się spostrzeżeniem, że kobieta wybiera kogoś, kto jest bliski jej gatunkowi, a nie najszlachetniejszego. Suka nawet najlepszej rasy nie pójdzie za lwem. Z naturą walczyć się nie da. Jedyną szansę na poprawę stosunków między ludźmi widział w szczerości i prawie do wolnego wyboru. Wówczas, jego zdaniem, kobieta nie będzie kokietować wszystkich i szybko wybierze tego, kto będzie jej miły.

Przedsiębiorca znów analizował swoją sytuację jako konkurenta do ręki arystokratki. Zauważył, że może sprzedać kamienicę, sklep i rozwinąć handlową spółkę, która niedługo przynosić będzie sto tysięcy rubli rocznie, a ukochana nie będzie narażona na rolę kupcowej galanteryjnej. 

Na prośbę prezesowej Wokulski udał się poszukać miejsca na cukrownię, ale skierował konia do miejsc, w których rozmawiał z uwielbianą panną. Tam właśnie zastała go Wąsowska. Podzieliła się spostrzeżeniem, że kupiec nie wie, jakie są współczesne im kobiety. Na pewno nie przypominają tych z wyobrażeń przedsiębiorcy. Lubią wodzić za nos wszystkich, kochają się tylko o tyle, o ile sprawia im to przyjemność. Miłość dramatyczna im nie odpowiada. Poradziła mężczyźnie, by wyrzucił z siebie średniowiecznego trubadura. Przyznała jednak, że jego szaleństwo imponuje jej.

Wokulski poszedł pożegnać się z prezesową. Odradził jej budowę cukrowni. Dwa słowa zamienił z Ochockim, który poskarżył mu się na kobiety. Młody wynalazca zwierzył się, że nie zna takiej, z którą w pół roku by nie zgłupiał. Od dam wolał pokojówki, gdy zorientował się, że nie ma między nimi różnicy. Wąsowskiej tłumaczył pół godziny, co dałoby kierowanie balonami: znikłyby granice, nastąpiłoby zbratanie ludów, rozwój cywilizacji przyśpieszyłby. Po takim wykładzie spytała jakby nigdy nic, dlaczego się nie żeni.

Panowie umówili się na spotkanie w Warszawie. Wokulski zdradził, że mogą porozmawiać o pewnym wynalazku, który Ochockiego zapewne zainteresuje.

Przedsiębiorca wyjechał, zabierając z sobą Węgiełka, który w Zasławiu zlecone zadanie wykonał.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Pamiętnik starego subiekta

W pamiętniku Rzecki narzekał na wydarzenia z końca roku 1878 i początków 1879. Wspomniał o procesie wytoczonym przez Krzeszowską Stawskiej o kradzież, o pobycie jego przyjaciela, Stacha w Zasławku, gdzie pojawiła się Łęcka. Wpływowego kupca atakowano za sprowadzanie perkalu z Moskwy, co uderzało w interesu łódzkich fabrykantów, w znacznej mierze niemieckich. Stary subiekt gorączkował się, myśląc o Stawskiej. Nie mógł ukryć swej fascynacji piękną kobietą, ale chciał, by została żoną Stacha. Z powodu procesu wytoczonego przez Krzeszowską dwa miesiące nie sypiał, a nawet zaczął bywać wieczorami w piwiarni, by uśmierzać troski i zmartwienia.

W listopadzie jego przyjaciel i zwierzchnik wrócił z Moskwy, skąd przywiózł siedemdziesiąt tysięcy rubli zysku. Na początku nowego roku koło Astrachania wybuchła dżuma. Obawiano się jej pojawienia w Warszawie. W związku z tym znów atakowano kupca sprowadzającego ze wschodu towary.

Przedsiębiorca, pozytywista i filantrop miał jednakowoż dużo szczęścia. Domy w Warszawie zaczęły zyskiwać na wartości. Krzeszowska chciała odkupić kamienicę po Łęckich, przez Maruszewicza proponowała już dziewięćdziesiąt tysięcy, ale adwokat księcia zapewnił Rzeckiego, że to suma na ów moment stanowczo zbyt mała. Chęć odkupienia nieruchomości jak najtaniej oraz nienawiść do Stawskiej, jak przypuszczał autor pamiętnika, sprawiły, że doszło do haniebnego oskarżenia jej przez Krzeszowską.

Kierownik sklepu zwierzył się, że bywał często u Stawskiej. Poczynił przy okazji sporo obserwacji. Studenci dokuczali Krzeszowskiej, spraszali na noc do siebie praczki i służące z całego domu. Maruszewicz nie płacił komornego i brał co i rusz na kredyt do siebie sprzęty, które mu potem zabierano. Lubił urządzać przyjęcia.

Rzeckiemu udało się namówić przyjaciela, Stacha, by poznał piękną lokatorkę. Zrobiła na nim miłe wrażenie, ale nie obiecał, że się z nią ożeni. Wizytę mężczyzn obserwowała Krzeszowska. Wkrótce przysłała anonimowy list do Wokulskiego szkalujący jego, Rzeckiego, Stawską. Zaraz potem przyszedł jej adwokat z propozycją zakupu kamienicy, ale poniżej rynkowej ceny. Było pewne, że złośnica użyje wszelkich środków, by uzyskać dobrą dla siebie cenę w transakcji. 

Rzecki dowiedział się też w piwiarni od Węgrowicza i Szprota, że przyjaciel sprzedaje sklep i że czyni to z powodu planowanego małżeństwa z Łęcką. Jeszcze raz pozwolę sobie na uwagę, że wiadomości po ówczesnej Warszawie musiały rozprzestrzeniać się lotem błyskawicy.

Wokulski zapytany przez przyjaciela o te dwa ważne dla jego życia fakty nie zaprzeczył.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Pamiętnik starego subiekta

Rzecki snuł swoją opowieść o Stawskiej, Krzeszowskiej i Stachu dalej. Niepokoił starego subiekta zwyczaj matki pięknej trzydziestolatki, pani Misiewiczowej przesiadywania w oknie i obserwowania wszystkiego. Towarzyszyła starszej pani mała Helunia, córeczka Stawskiej. Kierownik sklepu przeczuwał mający nastąpić atak ze strony Krzeszowskiej i przestrzegał panie przed zostawianiem okien bez zasłon. Staruszka broniła jednak swego prawa do wyglądania przez okno, gdyż, jak twierdziła, to jedyna rozrywka, jaka została jej po zniknięciu męża córki, Ludwika. Posądzony o poważne przestępstwo wyjechał, jego śmierć nie została potwierdzona. Z biegiem czasu uniewinniono go zaocznie od zarzutu, gdy znalazł się prawdziwy sprawca mordu na lichwiarce. Nie dawał znaku życia, nie pisał. Wiele osób po jego ucieczce odsunęło się od pań z powodu kryminalnego zarzutu ciążącego na mężczyźnie. Inni zrobili to z przyczyny biedy, w jaką popadły.

Podczas kolejnej wizyty podkochującego się w pani Helenie Rzeckiego, po wyjściu uczennic bardzo zmęczona powiadomiła gościa, że baronowa zaproponowała jej dwa ruble za trzy godziny pomocy przy porządkowaniu mieszkania. Ucieszyła ją ta propozycja, ponieważ właśnie straciła jedną z prowadzonych lekcji muzyki. Rzecki domyślił się, że rezygnacja klientki nastąpiła prawdopodobnie na skutek jednego z podłych anonimów Krzeszowskiej.

Stawska podjęła się nowego zadania, choć, oczywiście, dwa ruble dostawała nie za trzy, a za pięć i sześć godzin pracy. Samo przebywanie w ponurym mieszkaniu w towarzystwie kłócącej się, krzyczącej na innych baronowej było przytłaczające, jak dowiedział się autor pamiętnika. Okazało się, że samotna lokatorka obszernego i pustego w większości mieszkania nienawidzi swoich krewnych i skłócona jest z rodziną męża. W końcu zaczęła prosić Stawską o wsparcie, wstawiennictwo u Wokulskiego, by sprzedał jej kamienicę za dziewięćdziesiąt tysięcy rubli.

Rzecki był też świadkiem, jak książę po sesji na temat budowy kanalizacji w Warszawie również poprosił przedsiębiorcę o ulgowe potraktowanie dziwaczki, histeryczki, jak się wyraził, która straciła dziecko w tym domu i której mąż trwoni pieniądze. Starego subiekta dziwiła „dobroczynność z cudzej kieszeni”, Wokulski również był oburzony.  Nie widział powodu, by obdarowywać Krzeszowskich i tracić na tym samemu. Roszczeniowość arystokratów była zadziwiająca. Wszak tak wiele już korzystali na wysokim procencie od powierzonych kapitałów pracujących w spółce. Wokulskiego odwiedził nawet pewien ksiądz z religijnym upomnieniem, oczywiście, także w sprawie sprzedaży kamienicy nie za sto a za dziewięćdziesiąt tysięcy rubli. 

Ostatecznie doszło do zawarcia umowy. Dom przeszedł w posiadanie baronowej za sto tysięcy rubli, choć Rzecki twierdził, że na miejscu Stacha nie oddałby nieruchomości niżej niż za sto dwadzieścia tysięcy. Obu panów z miejsca zaczęli nachodzić dawni lokatorzy i właścicielka pralni paryskiej z pretensjami. Albo im wypowiedziano umowę, albo podniesiono znacząco czynsz. Tylko studenci nie złorzeczyli dawnemu posiadaczowi domu, a obiecali twardą walką z Krzeszowską. Wirski także przestał być zarządcą, ale czekała już na niego posada przy spółce handlowej. Rzecki spodziewał się jeszcze jakiegoś ataku na swoją ulubienicę.

Pani Stawska opowiedziała staremu subiektowi, że Helunia, jej córeczka widziała u baronowej prześliczną lalkę należącą niegdyś do zmarłej dziewczynki. Patrzyła na nią jak zaczarowana, pełna zachwytu. Jej mama chciała kupić dziecku zabawkę, spodziewała się, że będzie droga. Rzecki, oczywiście, zaprosił ją do sklepu, zapewniając, że mają taką lalkę. Pewnego dnia pani Helena przyszła dokonać zakupu. Wokulski i kierownik po długich namowach przekonali ją, że cały koszt to trzy ruble, choć piękna kobieta przypuszczała, że zabawka warta jest około piętnastu. 

Wkrótce Krzeszowska oskarżyła Stawską o kradzież lalki należącej do jej dziecka. Wcześniej, oczywiście, wypowiedziała jej mieszkanie, a uczyniła to z powodu braku mediacji pięknej lokatorki w sprawie ceny kamienicy. Baronowa liczyła na upust, który pani Helena „załatwi” u przedsiębiorcy. Maruszewicz, a potem nowa właścicielka domu wypatrzyli lalkę w domu Stawskiej i wezwali rewirowego, czyli policjanta. Spisano protokół. Do cyrkułu, na komisariat, trafiła służąca. O wszystkim stary subiekt dowiedział się od Wirskiego. Powiadomił natychmiast przyjaciela, któremu wspomniał o utracie źródeł dochodów ulubienicy. Dobry pan Stanisław wymyślił, że skieruje ją do sklepu pani Milerowej, wdowy, której cały sklep, kredyt i towar zależały od przedsiębiorcy.  

Kiedy pan Ignacy przyszedł do znajdujących się w przykrym położeniu pań, zastał tam ich sąsiadki oraz znajome służącej. Miał dobre wiadomości, ale uległ minorowym nastrojom. Wyobraził sobie nawet, że sprawa o lalkę zakończy się zbiorowym samobójstwem, a on sam konając u stóp pięknej znajomej, wyzna jej miłość. 

Pojawił się na szczęście Wokulski, który zapewnił, że przyśle do pań adwokata i za kilka tygodni rzecz się cała wyjaśni, a Krzeszowskiej wytoczy się proces o oszczerstwo. Stawska przyjęła propozycję pracy w kasie sklepu pani Milerowej. Rzecki nasłuchał się przy tej okazji pochwał wdowy, która wdzięczna była warszawskiemu przedsiębiorcy za ocalenie od upadku jej miejsca pracy, dzięki czemu i ona, i jej dzieci miały zapewniony byt.

Wszystkie te fakty miały miejsce koło Wigilii 1878 roku. Z początkiem roku 1879 kochający politykę Rzecki odnotował w pamiętniku wkroczenie do Afganistanu Anglików.

Pani Ignacy zauważył też, że spółka, przynosząca tyle dobra, samemu Wokulskiemu przysparza zmartwień. Wspólnicy, choć to inteligencja, przemysłowcy, kupcy i szlachta, sobie przypisują zasługi i domagają zmniejszenia wynagrodzeń dla pracowników. Zatrudnieni z kolei przez jego przyjaciela ludzie nazywają go wyzyskiwaczem i intrygują przeciwko sobie. Narzekał poczciwy kierownik sklepu na nowe obyczaje uchylania się od pracy, puszczania plotek i głośnego skarżenia się, utyskiwania.

Pod koniec stycznia odbyła się rozprawa w sądzie. Wszystkie panie przed stawieniem się w odpowiedniej sali, udały się do spowiedzi. Pełne były obaw, a ponadto przeżywały bardzo to, że po raz kolejny na ich rodzinę spadło posądzenie o dokonanie przestępstwa.

 Ta część utworu zawiera znakomity opis obyczajów, zachowań widowni rozpraw sądowych i samych procesujących się. Krzeszowska tego dnia miała jeszcze proces ze studentami. Żądała wydalenia ich i zapłaty zaległego komornego. Sędzia rozstrzygnął sprawę na jej korzyść, ale młodzi ludzie nie zrezygnowali z okazji do wygłupów i podkpiwania sobie z właścicielki domu.

Lalka Heluni miała zaszytą wewnątrz informację o firmie, w której mama dziecka kupiła zabawkę. To zakończyło spór. Okazało się, że służąca Krzeszowskiej zbiła główkę lalki należącej do zmarłego dziecka baronowej, a resztę ukryła przed pracodawczynią.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Pamiętnik starego subiekta

Ten rozdział pamiętnika otwiera swoiste wyznanie wiary autora. Rzecki wyraża przekonanie, że Stawska wyjdzie za mąż za Wokulskiego i będą razem bardzo szczęśliwi, mały Lulu zostanie Napoleonem IV, cesarzem Francuzów, pobije Niemców i na całym świecie zaprowadzi sprawiedliwość. Stary subiekt chciał, żeby dobrzy, poczciwi, wartościowi ludzie dostali to, na co zasługują. Martwiły go troski przyjaciela i smutek pani Heleny.

Rzecki w sklepie dostrzegł pewną zmianę w zachowaniu wobec niego Henryka Szlangbauma i pana Zięby, dwóch subiektów. Wieczorem w restauracji przy piwie od Węgrowicza i Szprota usłyszał, że Wokulski sprzedaje sklep Żydom.

Tytułem komentarza wyjaśniam, że niepokój Polaków budziła sprawność w handlu, produkcji, finansach Żydów zwłaszcza tych, którzy przybyli z głębi Rosji po powstaniu styczniowym i nie byli przywiązani do kraju i jego mieszkańców. Ich ekonomiczna siła potęgowała obawy. Szlangbaum, oczywiście, był bliżej naszej kultury, nawet uczestniczył w walce przeciwko caratowi. Niestety, spotkały go liczne przykrości z powodu pochodzenia i zraził się do Polaków.

Wracając do tekstu, Rzecki bał się, że wyląduje na bruku, gdy tylko sklep przejmą Żydzi.

Pan Ignacy chciał zasięgnąć wiadomości u źródła, ale w drodze do przyjaciela spotkał Szumana, który poradził, by tego dnia nie nachodzić rozdrażnionego Wokulskiego i zaprosił kierownika sklepu, starego subiekta na herbatę. Dziwiły go niepokoje Rzeckiego, gdyż mógł liczyć na intratną posadę przy spółce handlowej, gdyby doszło do sprzedaży sklepu.

 

Lekarz, spolonizowany Żyd nie wyrażał się najlepiej o swoich pobratymcach, ale dodał, że spółka faktycznie może być interesem niepewnym, ponieważ za dużo w niej arystokratów, a Żydów za mało. Był bardzo niekonsekwentny, wyrażał wiele sprzecznych sądów o Izraelitach. Czasem była w nich pogarda, kiedy indziej podziw.

Dodał w tajemnicy, że bogaty kupiec zapisał Rzeckiemu dwadzieścia tysięcy rubli. To ostatnie bardzo zaniepokoiło autora pamiętnika. Nie dziwne, że rozmowa dwu przyjaciół przedsiębiorcy zeszła na temat jego nieszczęsnego zakochania. Doktor powiedział, że wszyscy widzą, jak Stach durzy się w Łęckiej, ona mądrze go kokietuje, a wielbiciele czekają. Pojawiły się całe tabuny adoratorów. Co ciekawe, przyciągnął ich sam Wokulski,  jego sława, możliwości, majątek, wpływy. To głupi, wyniszczeni, ładni mniej lub więcej kawalerowie, których obecnością Łęcka teraz się upajała, choć kilkakrotnie ją opuszczali. Zakochany przedsiębiorca od czasu do czasu przegląda na oczy, ale wystarczy jedno spojrzenie panny, dotknięcie ręki, by jego gniew i pewność siebie opadły, a na ich miejscu zjawiło się błogie rozanielenie.     

Szuman zwrócił uwagę, że Stach jest romantykiem i nie kocha już arystokratki ale modli się do niej. Wykarmił się poezją Mickiewicza, który sam przecież nie tylko wybaczył tej, która z niego zadrwiła, ale nawet ją unieśmiertelnił. Dodał: „my, Polacy, jesteśmy skazani na głupców nawet w tak prostej rzeczy jak miłość”.  Widział właśnie w sile charakteru Wokulskiego największe dla niego niebezpieczeństwo. Rzecki opuszczając doktora, zapewnił, że postara się doprowadzić do małżeństwa przyjaciela ze Stawską.

Szuman następnego dnia podzielił się z subiektem żalem z powodu tego, jak traktowany jest Stach przez księcia, a raczej z powodu reakcji samego przyjaciela. Przedsiębiorca nie dostał zaproszenia na bal, a wiedział, że ukochana już takie otrzymała i będzie na pewno.  Strasznie go to przygnębiło. Stary doktor zapewnił Rzeckiego, że książę nie wypuści z rąk człowieka, który zapewnia mu takie zyski z kapitału. Wcześniej postara się bogatego kupca wyszkolić, wytresować jak psa, by był uległy i posłuszny.

Rzecki na pogawędkę do siebie ściągnął Wokulskiego, gdy ten wpadł do niego na Krakowskie Przedmieście tuż przed zamknięciem lokalu, by sprawdzić, czy nie ma listu od księcia z zaproszeniem. Stary subiekt zapytał właściciela o sprzedaż sklepu. Na uwagę, że Żydzi „nas wypierają”, przyjaciel pana Ignacego zareagował irytacją. Powiedział, że nikt inny firmy nie kupi. Jedni Polacy nie mają pieniędzy i umiejętności prowadzenia handlu, inni mają środki finansowe, ale wolą pożyczyć je Żydowi na działanie przedsiębiorstwa, by dostawać stały pewny procent. To nie Żydzi wypierają Polaków, tylko Polacy sami proszą, by zajęto ich miejsca. To przede wszystkim polityka rodzimej arystokracji prowadzi do takich skutków. 

Klejn, Lisiecki, Zięba nie dostaną kredytu, a dostawszy, mogliby splajtować. Szef potwierdził zatem Rzeckiemu, że sklep przejmie Szlangbaum. Na uwagę subiekta, że dojdzie do jakiejś awantury z Żydami, Wokulski odparł, że trwają one od osiemnastu stuleci i powodują jedynie, że na ich skutek giną jednostki najwartościowsze, a ocalali są solidarni, cierpliwi, sprytni i mistrzowsko posługują się jedyną bronią, jak im pozostała, czyli pieniądzem.

Jeśli ktoś narzeka na Żydów, powinien wiedzieć, że ukształtowało ich nasze postępowanie.

Rzecki szedł dalej swoim torem i dodał, że kilkudziesięciu Żydów zyska dobrze płatną pracę, a kilkudziesięciu naszych ją straci. Przyjaciel odrzekł, że ci, z którymi łączą go pewne stosunki, żądają tego. Gdy stary przyjaciel wspomniał znów przedsiębiorcy o obowiązkach, ów wykrzyczał mu swą odpowiedź, że nie ma obowiązków wobec tych, którzy nazywają go wyzyskiwaczem, ani wobec tych, którzy go okradają. Nagrody za swoje wysiłki otrzymuje w postaci lekceważenia, nienawiści i oszczerstw. Zrobił majątek, dał pracę setkom ludzi, a nie ma występku, o który by go nie oskarżano.

Rzecki zapytał, czy ci, dla których sprzedaje sklep, potraktują go lepiej. Poczciwy i zwykle nieśmiały przyjaciel dodał, uderzając szklanką w stół, że nie wolno pozwalać na maltretowanie siebie. Na zapytanie Wokulskiego, kto go maltretuje, odrzekł, że ci, którzy nie szanują go tak, jak na to zasłużył.

Gdy przyszło zaproszenie od księcia, przedsiębiorca oświadczył, że złoży wizytę Stawskiej.

Rzecki wraz z przyjacielem odwiedzili miłe panie i spędzili przyjemnie wieczór. Pani Misiewiczowa wspomniała coś o balu u księcia, Stach sposępniał na moment, ale starsza pani podzieliła się odczuciami znajomej, która dla arystokratek szyła stroje i bardzo jej doskwierały ich maniery, zwlekanie ze wszystkim, niegrzeczności, ton w rozmowie.

Stary subiekt obserwował przyjaciela i panią Helenę z zadowoleniem i wielką nadzieją, że zbliżą się do siebie. Niestety, po wizycie u Stawskiej i odwiezieniu pana Ignacego pod dom Wokulski koło północy podjechał pod rezydencję księcia i stał, wpatrując się z tęsknotą w okna. Widział to wszystko przebiegły Rzecki, który nie dał się w pole wywieść i podążył za szefem firmy.

Poruszony obiecał sobie doprowadzić do ślubu przyjaciela z panią Heleną, wtajemniczył w plan panią Misiewiczową i kontent był wielce, że Stach długie wieczory spędzał u znajomej, gdy tylko nie był u Łęckiej.

Rzecki starał się, żeby nikt nie przeszkadzał młodym i trzymał rękę na pulsie. Upomniał nawet Wirskiego, żeby nie płoszył pary wizytami, ale on, jak się okazało, znał już plan, którego treści pani Misiewiczowa w tajemnicy jednak nie utrzymała. Wirski przechwalał się, że gdyby nie żona, ścigałby się w amorach z młodymi. To z kolei sprowokowało wpis autora pamiętnika, że nasza szlachta do nauki ani handlu głowy nie ma, do pracy jej nie zapędzisz, a do wojaczki, butelki i rozwiązłości zawsze gotowa.

Wirski z kolei wypominał studentom miłostki, których owocem były nieślubne dzieci. Krzeszowska sprowadziła komornika z policją, by wyegzekwować wyrok sądu i pozbyć się niechcianych lokatorów. Oni przy wyprowadzce urządzili widowisko na całą kamienicę. Nie mogli otworzyć drzwi, sprowadzano ślusarza. W końcu dwaj koledzy spuszczali na linie krzesło z Patkiewiczem, który jak nikt inny potrafił udawać nieboszczyka i doprowadzać baronową do omdleń. Ostatecznie nowa właścicielka domu błagała Maruszewicza, by ten nakłonił jej męża do przeproszenia żony i powrotu do niej.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Damy i kobiety

W karnawale i okresie Wielkiego Postu dom Łęckich wypełniali goście, co cieszyło pana Tomasza, który nie dostrzegał, że ruch w jego salonie za przyczynę miał pannę Izabelę. Adorowali ją pan Niwiński, Szastalski i Malborg. Subtelne złośliwości posyłały pod jej adresem panna Pantarkiewiczówna, pani z de Ginsów Upadalska i pani z Fertalskich Wywrotnicka. Przy okazji, „Szastalski”, „Wywrotnicka”, „Upadalska” to tak zwane imiona mówiące. Bożyszcze pana Wokulskiego, obiekt jego westchnień i tęsknot zaczęła kojarzyć zainteresowanie jej osobą z prawdziwą jego przyczyną. Ojciec pana Niwińskiego miał w prowadzonej przez jej wiernego adoratora, galanteryjnego kupca kapitały, Malborg uzyskał dzięki niemu posadę przy kolei. Szastalski dawał natomiast jedynie do zrozumienia, że nie ma tyle szczęścia co znany przedsiębiorca. Widząc liczne grono osób starających się zawrzeć znajomość z kupcem i zyskać coś dla siebie, musiała zacząć powoli zmieniać zdanie na jego temat, zwłaszcza że trudno było nie dostrzec zainteresowania nim kobiet oraz tego, że naprawdę lepiej wygląda niż inni jej znajomi i adoratorzy.

Sam bohater tych analiz wpatrywał się w ukochaną jak w ołtarz, zastanawiał, czy to nie owa jedyna, od zawsze jemu przeznaczona. Czasem powracała myśl o Geiście, ale przecież nawet wieczności gotów był wyrzec się pan Stanisław dla jednego pocałunku. Bywało, że dostrzegał jej uwodzące spojrzenia posyłane do Niwińskiego, Szastalskiego, Malborga i wtedy dziwił się sam sobie, ale popadał z powrotem szybko w moc zauroczenia, obłędu.

Wokulskiego przedstawiał Łęckiej jako osobistość nieprzeciętną sam książę. Zebrał bowiem o nim wiele rzetelnych informacji. Dostrzegł, że podkpiwająca z niego szlachta nie kogo innego jednak jak właśnie szefa spółki handlowej wysuwa, gdy trzeba przeciwstawić kogoś żydowskim bankierom. Kupcy i fabrykanci nie mogli sformułować innych zarzutów pod adresem pana Stanisława jak tylko to, że jest wielki panem i politykiem. Z niższych warstw społeczeństwa płynęły same pochwały i głosy wdzięczności pod jego adresem. Rzemieślnikom fundował warsztaty, kramarzom sklepy, studentom stypendia. Słyszał książę o braciach Wysockich i prostytutce z Powiśla. Nie spodobało mu się, że Wokulski zachowuje wobec niego niezależność, teraz dostrzegł, że prowadzi wręcz samodzielnie politykę społeczną.

Pewnego dnia Izabelę odwiedziła Wąsowska w asyście Ochockiego. Bogata wdówka narzekała, że młody arystokrata nie potrafi jej adorować. Gdy zostały same, pani Kazimiera spytała znajomą o Wokulskiego. Łęcka nie przyjęła jeszcze jego oświadczyn, ale, jak się wyraziła, przeprowadzała swój program. Sklep zgodnie z jej sugestią z Zasławka zostanie sprzedany, już w czerwcu. Co do spółki, panna zastanawiała się jeszcze, gdyż dochody adoratora razem z nią wynosiły dziewięćdziesiąt tysięcy rocznie, gdy bez niej zaledwie trzydzieści tysięcy. Zapewniła, że ewentualny przyszły mąż nie będzie protestował  przeciwko wizytom jej znajomych. Nie ma, jak twierdziła, w sobie krzty zazdrości, jest bezgranicznie ufny i zrzeka się swojej „osobistości”, w pełni jej poddaje. Dodała, że nikt nie odważy się zrobić jej sceny, tym bardziej on.

Wąsowska wspomniała o pogarszającym się zdrowiu prezesowej Zasławskiej. Staruszka, która znała dobrze przedsiębiorcę, powiedziała pięknej wdówce, że Izabela nie rozumie go, igra z nim i że to błąd. Gdy byli sami, Ochocki podzielił się z Wąsowską swoim pragnieniem, by Łęcka przestała wreszcie zwodzić bogatego kupca, ponieważ posiadł on wiedzę o pewnym ważnym wynalazku i tak długo, jak długo będzie rozgorączkowany z powodu uczuć do kobiety, nie podzieli się tymi sensacyjnymi informacjami. Wdowa zręcznie kokietowała wynalazcę, zapewniając, że mężczyźni wszystko dla pań zrobią. Wyglądało na to, że zaczęła okręcać sobie młodego naukowca wokół palca.  

Łęcka prowadziła grę, nie dając żadnej odpowiedzi najważniejszemu jej wielbicielowi. Rozmawiali nie tak często, jak życzyłby sobie tego kupiec, najczęściej o rzeczach błahych. Bywało, że Wokulski tolerować musiał w swym towarzystwie gości panny Izabeli, głupich kawalerów mówiących tylko o zabawach. Nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego ukochana poświęca im czas i uwagę. Odwiedzał Stawską i wtedy odzyskiwał spokój. Widział je szlachetność, prostotę, pracowitość i oddanie dla innych. Rozumiał, że jest jego szczerą przyjaciółką. Ona z kolei podziwiała przedsiębiorcę, lubiła jego delikatność, rozmarzone oczy, była wdzięczna za pomoc. Rzecki dawał do zrozumienia pani Helenie, że to ona właśnie powinna wyrwać kupca ze stanu fatalnego zauroczenia i uwolnić spod wpływu kokietki. Piękna samotna znajoma obawiała się, że nie potrafi już kochać, uczucia w niej stały się chłodne.

Rzeckiego zdziwiła wizyta Maruszewicza u Henryka Szlangbauma w sklepie przy Krakowskim Przedmieściu. Przyszły szef firmy poinformował, że otrzymał propozycję udzielenia Krzeszowskiemu kredytu i przyznania posady samemu wysłannikowi barona za to, że arystokrata z małżonką będą odwiedzać dom Szlangbaumów. Takie stosunki wpłynęłyby dobrze na interesy żydowskiego przedsiębiorcy. Nadmienił, że Maruszewicz już słyszał, że i spółka przejdzie w ręce dawnego subiekta w sklepie, który przejmował. Rzeckiego zirytowała postawa dawnego kolegi i nie krył oburzenia, gdy pan Henryk powtórzył plotkę, iż Wokulski wybrał sobie Stawską na utrzymankę.

Rzecki u pani Misiewiczowej dowiedział się, że jej córka byłaby gotowa nawet zostać kochanką jego przyjaciela, co wykrzyczała jej w gniewie, gdy matka powtórzyła kobiecie treść plotek o niej i przedsiębiorcy. Pan Ignacy też nie widziałby w tym nic złego, ale Stach, niestety, panią Heleną za nic zainteresować się nie chciał.

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

W jaki sposób zaczynają się otwierać oczy 

Rzecki dowiedział się od Szumana, że chce powierzyć swój kapitał Szlangbaumowi. Analizował sytuację sklepu i spółki, badał rachunki, przepływy finansowe. Głosił otwarcie swoją nową wiarę: za pieniądze można mieć wszystko. Stary kierownik firmy przy Krakowskim Przedmieściu, jak się mawiało wtedy „dysponent” przypomniał doktorowi, że dawniej miał inne poglądy.

Pan Ignacy chciał pogadać z nim o Wokulskim, ale Szuman tylko się zirytował i odrzekł, że nic nie poradzi: Stach zmierza do ruiny materialnej i moralnej, jak wielu innych Polaków. System Żydów jest o wiele lepszy i to oni wytyczają nowe drogi dla świata. To Szlangbaumowie są mądrzejsi od polskich panów i to żydowskiemu przedsiębiorcy zaczynają arystokraci sami już składać wizyty, przeczuwając, że to w jego ręce przejdzie cały interes Wokulskiego. Oczywiście, szlachcice dostaną już mniejszy procent od powierzonego kapitału, ale jeszcze tego się nie domyślają.

Nawet Ochocki zamiast wyzyskać elektryczne lampy swojego projektu, marzy o latających machinach ze Stachem. Kobiety, ciągnął dalej rozgorączkowany doktor, są tyle samo warte co mężczyźni. Wokulski, gdyby nie związał swoich losów z Łęcką za dziesięć lat byłby milionerem i potęgą w kraju, a tak strwoni szanse i majątek. Ochocki traci czas z Wąsowską, dla której nie liczy się, że jest on wynalazcą, gdyż potrzebuje jedynie tancerza.   

Żyd, zdaniem Szumana, wybrałby sobie kobietę wspierającą go w pracy, a choćby nawet tylko ubogą i ładną, ale wtedy musiałaby, jak się wyraził, procentować jej uroda. Przyciągałaby do salonu, uśmiechała do osób wpływowych, z najważniejszymi romansowała, słowem: wspierałaby interes firmy. Tu Rzecki znów przypomniał doktorowi, że jeszcze pół roku wcześniej był innego zdania. Usłyszał w zamian, że Szlangbaum w pół roku zdobył fortecę, czyli wspaniałą firmę, nikomu nie czyniąc krzywdy, podczas gdy on, stary kierownik, po kilkudziesięciu latach pracy w niej nie ma nic.

Zamyślony przyjaciel Stacha zdołał jeszcze tylko odrzec, że nie wierzy w ubóstwienie pieniędzy i że jeśli jednak Wokulski wraz z Ochockim zbudują latającą machinę, okaże się to o wiele ważniejsze dla świata niż spryt przedsiębiorcy czy marzycielstwo konstruktorów.

W trakcie wielkiego postu warszawska śmietanka towarzyska świetnie się bawiła. Łęcka była w centrum zainteresowania, jej wielbiciele również, choć w najmniejszym stopniu Wokulski, odkąd rozeszła się pogłoska, że to poważny konkurent do ręki arystokratki.

Panna Izabela poprosiła pana Stanisława o nawiązanie kontaktu z przybyłym do miasta skrzypkiem Molinarim. Niestety, wizyta u niego w hotelu przekonała warszawskiego przedsiębiorcę, że to żaden artysta, ale niezły za to blagier, którego całymi tabunami odwiedzały kobiety, z którymi bez żadnych skrupułów zabawiał się w gościnnych pokojach. Z Molinariego i jego faworyt nawet personel hotelu sobie kpił.

Kupca, filantropa, społecznika, ponieważ tak mamy już pełne prawo nazywać głównego bohatera, odwiedził Węgiełek. Pochwalił się tym, jak wiele nauczył się w Warszawie. Jego opiekun obiecał dać sześćset rubli na narzędzia, gdyby rzemieślnik chciał wracać do Zasławia. Młody człowiek oświadczył, że planuje ślub z panną Marianną. Słyszał, czym zajmowała się kiedyś, ale dowiedział się, że padła ofiarą szantażu i była wykorzystywana. Kiedy zachorował, opiekowała się nim. Poczciwy Wokulski obiecał dać pięćset rubli posagu pannie i uspokoił gościa, że nie jest ona jego kochanką. Przedsiębiorcy spodobało się, że prosty człowiek kierował się w życiu zasadą potępienia dla zła i miłosierdzia dla nieszczęścia. Narrator użył jednak odnośnie Węgiełka określenia „naiwny mieszczanin” i możemy zastanawiać się, czy rzeczywiście uważał tę postać za łatwowierną i niemądrą. Zwracam uwagę na ten drobiazg, gdyż jest to jeden z wielu dowodów na wielostronność ujęć każdego zagadnienia w realistycznej powieści, bogactwo sądów i opinii oraz na dążenie autora do zachowania obiektywizmu.

Wokulski przeżywał wewnętrzne wstrząsy, toczyła się w nim walka, gdy znów był świadkiem zachwytów panna Łęckiej osobą, jego zdaniem, niezasługującą na najmniejszą uwagę. Przy okazji, tradycyjnie Izabela niemal demonstracyjnie ignorowała najpoważniejszego konkurenta do jej ręki, czyli jego, społecznika, przedsiębiorcę, przyszłego lidera rozwoju kraju, filantropa i nawet człowieka ryzykującego życie dla niej w pojedynku. U panny Rzeżuchowskiej odbywał się raut z udziałem Molinariego, który dał krótki koncert. Po nim Łęcka usiadła przy jednym stoliku ze skrzypkiem, Rzeżuchowską i Szastalskim. Kupiec i wierny adorator cierpiał wtedy strasznie. Wszystko to z niewielkiego oddalenia mogli obserwować Wąsowska i Ochocki. Młody wynalazca przewidywał, że wkrótce przedsiębiorca otrząśnie się i odzyska równowagę, gdyż, jak się wyraził, takich jak on, „nie zabijają wachlarzem”. Posiadł już informacje o pracach Geista a także widział próbkę niezwykłego metalu. Uważał, że dla takiego wynalazku można poświęcić dziesięć kochanek. Dodał też, że widzi, jak sama Wąsowska wzdycha do Wokulskiego. Ochocki wyraził zaskoczenie zachowaniem Łęckiej. Piękna wdówka z kolei oświadczyła, że widzi szaloną miłość kupca i zrobi wszystko, żeby zdobył swoją ukochaną.

Dalej toczyły się znakomite, błyskotliwe dialogi Wąsowskiej i Ochockiego. Książę szybko ocenił Molinariego i oświadczył, że takiego muzyka można przyjmować w przedpokojach. Łęcka, choć nazwała skrzypka impertynentem, szybko wróciła do rozmowy z nim. Ochocki podsumował, że kobiety lgną do tych, którzy je lekceważą i dlatego zostają niewolnicami. W walce z mężczyznami przegrywają.

Łęcka po powrocie do domu dostrzegła w posągu Apolla rysy Molinariego, choć jej ciotka, hrabina oświadczyła na przyjęciu, że ów cudzoziemiec zrobił złe wrażenie. Panna Izabela była przekonana, że pokochał ją z ogromną siłą, ponieważ pod stolikiem ściskał jej rękę. Grecki bóg z czasem zaczął przybierać wygląd Starskiego, a nawet Szastalskiego, gdy dostała od niego bukiecik fiołków.

Rydzewski i Pieczarkowski złożyli jej wizytę i opowiedzieli o wyjeździe skrzypka, który zraził do siebie całe towarzystwo. Wtedy zaczęła współczuć artyście jako ofierze zazdrości. Kilka dni później wróciła do niej wizja powozu, w którym zjeżdżała z góry w dolinę wypełnioną parą i dymami. Jej ojciec grał w karty, a z tumanów wyłoniła się olbrzymich rozmiarów postać Wokulskiego. Gdy zastanawiała się, cóż oznacza owo widzenie, uświadomiła sobie, że potężny i wpływowy kupiec nie był u nich od tygodnia.

Przedsiębiorca po powrocie z rautu u Rzeżuchowskiej popadł w apatię i myślał o tym, że lęk przed śmiercią to komiczne złudzenie. Zaczął ku radości starego subiekta częściej odwiedzać Stawską. Spędzał u niej po kilka godzin dziennie i czuł się dobrze. Gotów był zaproponować pani Helenie pomoc w założeniu własnego sklepu. Dobra znajoma, nawet przyjaciółka Wokulskiego przyjęłaby tę ofertę, gdyby to on postanowił o jej odejściu od Milerowej. Ta uległość wobec mężczyzny i stanowczość wobec matki panią Misiewiczową zaskoczyła. Obawiała się plotek, pomówień, że córka została kochanką kupca.

Uświadomcie sobie proszę, że i taka otwierała się perspektywa przed warszawskim przedsiębiorcą. Pomyślcie: poślubiłby arystokratkę z podupadłego domu, miałby zapatrzoną w niego, piękną i lojalną kochankę, a warszawska tak zwana opinia publiczna cieszyłaby się tylko, że wszystko układa się jak w wielu innych rodzinach. Ulica miałaby tematy do plotek. No tak, ale to nie dawałoby napędu, wewnętrznej siły Wokulskiemu. Kto wie, może uzależnił się od adrenaliny, mówiąc potocznym językiem. Zwykła spokojna egzystencja było nie dla niego. Nie pochwalam, oczywiście, hipokryzji, podwójnego życia, oszustwa, ale przecież bogaty kupiec i wrażliwy inteligent w jednej osobie właśnie uwikłał się na swoje nieszczęście w miłość do osóbki z taką właśnie moralnością. Zbliżył się do środowiska, w którym posiadanie kochanek i kochanków było dobrym prawem małżonków wiążących się z sobą najczęściej dla koligacji, stosunków i pieniędzy.    

Przypadkiem spotkała go na ulicy Wąsowska i zaprosiła do powozu na rozmowę. Przekonała, że zachowanie Izabeli wobec Molinariego mogło być ostrzeżeniem z powodu dość częstych spotkań z inną kobietą zabiegającego o względy arystokratki kupca. Za odpowiednim „przepływem informacji” stała, oczywiście, Krzeszowska i Maruszewicz. Wąsowska wmówiła Wokulskiemu, że on sam wizytami u Stawskiej sprowokował Izabelę do poufałości z Molinarim. Naturalnie, skarciła go też za zazdrość i traktowanie kobiet, jakby należały do jego haremu. Prosiła też, by ich rozmowa pozostała w tajemnicy. Nie powinno nas to dziwić, wersję wydarzeń po prostu wymyśliła i nie chciała być na tym przyłapana.

Biedny zakochany pobiegł, oczywiście, niesiony po raz kolejny radością i nadzieją do Łęckiej. Tego dnia nastąpił przełom. Pozwoliła mu „mieć nadzieję”. Bohater poczuł się więc jej narzeczonym. W dowód pełnego oddania, powierzenia swego życia, zostawił medalion z próbką bardzo lekkiego metalu. Oznaczało to dla przedsiębiorcy ostateczne wyrzeczenie się myśli o wyjeździe do Geista w celu poświęcenia kapitałów i reszty energii i czasu na pracę nad wynalazkiem, która przecież wcale nie musiałaby przynieść spodziewanych owoców i niewykluczone, że okazałaby się dziwactwem.

Kiedy przyszedł do Rzeckiego, zobaczył starego przyjaciela pogrążonego w smutku. Kierownik sklepu dostał list od Mraczewskiego, którego Suzin wysłał do Francji. Była w nim wiadomość, że w Algierze pod przybranym nazwiskiem żyje Ludwik Stawski, mąż Heleny. Możemy się zastanawiać, znając już przewrotność niektórych bohaterów powieści, czy przypadkiem pracownik firmy, sam mając apetyt na panią Helenę, nie wymyślił tego, by zapobiec małżeństwu Wokulskiego z piękną Stawską, zanim on sam nie powróci do Warszawy. Może za fałszywą informacją krył się ktoś z otoczenia Łęckiej? A może to ja stałem się taki podejrzliwy?

Rzecki przekazał w formie pożyczki Stawskiej 1200 rubli. Ona sama oświadczyła przedsiębiorcy i przyjacielowi, że wyjeżdża z miasta. Słyszała o odnalezieniu jej męża. Wobec plotek o jej romansie z kupcem pewnie obawiała się skandalu, gdy „życzliwi” oczerniliby ją przed panem Ludwikiem. Nie wyglądała na szczęśliwą. Życzyła powodzenia Wokulskiemu.

Wąsowska u Łęckiej dowiedziała się, że „został przyjęty”, a zatem stał się narzeczonym. Izabela oświadczyła, że to idealny mąż, bogaty, nieprzeciętny i gołębiego serca. Nie tylko nie jest zazdrosny, ale nawet przeprasza za swoje podejrzenia. Wąsowska dała do zrozumienia znajomej, że narzeczeni bardzo niewiele o sobie wzajemnie wiedzą.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Pogodzeni małżonkowie

Do Krzeszowskiej wrócił baron, jej małżonek. Stało się to z powodu upadku finansowego szlachcica. Właścicielka kamienicy dzięki powrotowi męża zdawała się odzyskać nieco równowagi. Ich spotkanie po dłuższym czasie miało znamiona komedii, poprzedzone było zabiegami osób trzecich. Krzeszowską odwiedził nawet książę i dość długo z nią rozmawiał. Baron zaraz po przybyciu zganił żonę za krzywdę uczynioną Stawskiej anonimami i rozsyłaniem pomówień, w wyniku których pani Helena musiała wyprowadzić się z miasta. Wspomniał też o procesie o kradzież lalki. Przybył rzekomo, by roztoczyć nad żoną opiekę i zadbać o swoje nazwisko. Twierdził, że później wyprowadzi się i sam zatroszczy o swoje finanse. Baron zakończył procesy z lokatorami, rozesłał przez Maruszewicza wiadomość po mieście, że jeśli któraś z arystokratek, nie złoży żonie rewizyty, wyzwie jej męża na pojedynek. Do Stawskiej pod Częstochowę wysłał bukiet kwiatów i list z przeprosinami. Doszło do zawarcia stosunków między Krzeszowskimi i warszawską szlachtą, a baronowa taktownie rozpoczęła spłacanie długów męża.

W lipcu sklep przejmował Szlangbaum, więc Rzecki regulował wszystkie rachunki. Wysłał także stosowny dokument do mieszkania Krzeszowskich. Baronowa zareagowała w swoim stylu i jeszcze zawarła w liście pretensje o nieuczciwy zakup klaczy. Było to okazją do wizyty Rzeckiego u barona. Przy okazji wyszły na jaw szachrajstwa Maruszewicza, który z ośmiuset rubli za konia przywłaszczył sobie dwieście i przekazał Krzeszowskiej tylko sześćset. Oprócz tego sfałszował podpis barona, by wyłudzić pieniądze w formie rzekomej pożyczki szlachcica od Wokulskiego, a wiadomo, że baron nigdy długu u tego przedsiębiorcy nie zaciągał. Krzeszowski przepraszał i zobowiązał się do poinformowania przyjaciół, jak naprawdę wyglądała rzecz z zakupem wyścigowej klaczy.

Zakochanego, roztkliwiającego się nad szlachetnością uczuć Łęckiej, Wokulskiego odwiedził Krzeszowski. Oświadczył, że Maruszewicza czeka więzienie. Wspomniał, że liczył, że ów hultaj zbałamuci żonę, czyli zostanie jej kochankiem, dzięki czemu baron miałby trochę spokoju i wolną rękę do miłostek. Jego majątek rozszedł się na kobietki, a resztę przegrał. Chciał od drogiego kuzyna rady, jak zgromadzić szybko duży majątek. Tak, tak, wiadomość o zaręczynach rozeszła się widocznie po mieście, ponieważ faktycznie Krzeszowski nazwał przedsiębiorcę „swoim kuzynem”. Wokulski oświadczył, że miał w interesach dużo szczęścia. Ryzykował trochę jak szuler, ale nie grał fałszywymi kartami. Po wyjściu barona, naszedł kupca Maruszewicz, który mówił coś o swoim samobójstwie. Przedsiębiorca rozdarł kwity będące dowodem oszustwa krętacza. Zastanawiał się, czy nie powinien jednak uwolnić świata od złodzieja i oszczercy, ale czuł, że szlachetny uczynek robi dla swej ukochanej. W rzeczywistości, jak sądzę, był po prostu bardzo dobrym człowiekiem. Maruszewicz, co ciekawe, mający jeszcze jakieś pretensje, zostawił bujającego w obłokach Wokulskiego i wyszedł.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Tempus fugit, aeternitas manet

Wieść rozeszła się w mieście o szlachetnym uczynku kupca i narzeczonego Izabeli. Padały słowa także krytyki. Książę dostrzegł w nim oznaki słabości. Bohater nie zaglądał do sklepu, wiedząc, że handel galanteryjny jest niemiły ukochanej. Ze zdwojoną siłą pracował dla spółki, by ofiarować przyszłej żonie jak największy majątek.

Czuł też ogromną potrzebę czynienia dobra. Lisieckiemu i Klejnowi przekazał po cztery tysiące rubli tytułem wynagrodzenia szkód z powodu sprzedaży sklepu. Dwanaście tysięcy przeznaczył dla pomniejszych pracowników. Węgiełkowi sprawił wesele i jeszcze o kilkaset rubli powiększył posag panny. Wysockiemu urodziła się córka. Trzymał ją do chrztu, a że sprytny wozak dał jej na imię Izabela, to ofiarował dziecku pięćset rubli posagu. Myślał, by pomóc Stawskiej i szybko ustalić, co naprawdę stało się z mężem, Ludwikiem. O Łęcką już zazdrosny nie był, jej flirtowanie traktował jako naturalne obdarzanie pięknem całego świata, tak jak to jest w przypadku dobroczynnego działania słońca. Pewny był, że gdyby umarł, jego dusza w naturalny sposób opuściłaby ciało i uleciała za nią. Te myśli, bardzo podobne, znajdziemy w IV części Dziadów Mickiewicza.

Wokulski w maju zdecydował się pojechać z Łęckimi do Krakowa do ciotki Hortensji, która była nieco chora i chciała poznać przyszłego członka rodziny. W tym celu przedsiębiorca wynajął osobny wagon. Do podróżujących dołączył Starski. Zamierzał wojażować dalej po tym, jak odebrał niewielki, w stosunku do jego oczekiwań, spadek po prezesowej Zasławskiej. Wokulski oddalił się nieco od ukochanej i miłego jej kuzyna Kazia. Nie chciał przeszkadzać. Słuchał trochę opowieści przyszłego teścia o wizytach na dworze Wiktora Emanuela II oraz Napoleona III.

Nieoczekiwanie w szybie przeciwległego okna dostrzegł siedzącą blisko siebie parę zarumienionych: Izabelę i Starskiego. Ton ich rozmowy był obojętny, jakby celowo chcieli kogoś wyprowadzić w pole. Mówili po angielsku. Dla Wokulskiego język nie stanowił już bariery. Łęcka przyznawała, że jej narzeczony nie jest młody ani dystyngowany, ale na pewno nie można zarzucić mu chciwości. Kuzyn Izabeli zarzucał przedsiębiorcy wypuszczenie bez procesu fałszerza. Jego zdaniem, dżentelmen nie powinien był tego zrobić. Izabela odparła, że baron robił to wielokrotnie i chronił Maruszewicza. Arystokrata kpił też z przedślubnego prezentu, jakim był medalion. Łęcka wyraziła lęk, co się stanie, gdy narzeczony dowie się, że ową blaszkę zgubiła. Tu Starski uczynił aluzję do poufałych zabaw, jakie były ich udziałem, a określił je wspólnym gubieniem, a potem poszukiwaniem owego metalu. Wokulski wszystko rozumiał. Wiedział, że narzeczona go zdradziła.

Starski przepowiadał dalej, że jego kochanka szybko znudzi się mężem i sama przywoła go do siebie. Swoją bezczelność i zuchwałość uważał za niekwestionowane atuty i powód, dla którego kuzynka traci dla niego głowę.

Wokulski przeżył wstrząs. Wysiadł na stacji w Skierniewicach i odłączył od towarzystwa pod pretekstem potrzeby nagłego spotkania się ze wspólnikiem. Starskiemu powiedział jeszcze w cztery oczy, co o nim myśli, a szczególnie doradził mu na przyszłość większą ostrożność, ponieważ kobiety nie lubią być demaskowane. 

Na do widzenia powiedział Izabeli kilka słów po angielsku. Zobaczył, że kochankowie w wagonie oddalają się gwałtownie od siebie, ale pewny był, że szybko znów dojdzie do ich zbliżenia.

Bohater krótko i dobitnie oceniał Łęcką: przyozdabiała salony, walczyła z innymi paniami o względy i uwielbienie, kochała siebie, jej miłość to fałszywy towar. Starskiego określił mianem pasożyta takiego samego jak i ona. Kolejny raz wytknął sobie poznawanie kobiet przez okulary romantyków, Krasińskich, Słowackich, Mickiewiczów.

Czuł się zdezorientowany, rozbity. Zastanawiał się, czy spotkanie z Geistem również nie było złudzeniem. Dowód wszak jego osiągnięć zaginął, a stało się to w okolicznościach, o których wolałby się nie dowiedzieć. Z drugiej strony, przyznał, że nauka angielskiego opłaciła się. Opanowały go widzenia. W jego myśli wkradła się wizja kamienia, który został człowiekiem, a więc istotą jedynie mocniej czującą i doświadczająca więcej niż kamienie. Stał się zatem człowiek, który przez kilkadziesiąt lat zaznał więcej niż martwy świat przez wieczność. Podążając za jednym pragnieniem, natrafiał na tysiące innych. Uciekając od jednego cierpienia, wpadał w całe morze kolejnych. Obudził przeciwko sobie całą naturę, która domagała się, by ustąpił miejsca pozostałym, całej reszcie. Wizja ta, dodam od siebie, była jakimś opisem jego losu. Tak go widział w tym momencie, jedynie jako bezcelową drogę doznań i odczuć prowadzącą donikąd, a jego los różnił się w tym ujęciu od bytu kamienia jedynie intensywnością przeżyć, niczym więcej.

Jeszcze co pewien czas myślał o zabraniu się do jakiejś pracy, nawet o wyjeździe do Geista, ale idąc po torach, zbliżał się do nadjeżdżającego z przeciwka pociągu. Wyznał sobie, że kocha i nie może zapomnieć. Był gotów odebrać sobie życie. W ostatniej chwili ktoś zrzucił go z szyn. Okazało się, że uratował go dróżnik, Wysocki, brat Piotra z Powiśla.

Płaczącemu Wokulskiemu podpowiadał słowa modlitwy. Kupiec szlochał, spał krótko. Powoli wracał do równowagi, czując, że gdy wszystko go zdradziło, została mu tylko wierną ziemia, Bóg i prosty człowiek. W tym miejscu także pozwolę sobie na uwagę, jak wszechstronnie ukazuje życie Prus w „Lalce”. Mimo wszystko agnostyk, może ateista szuka oparcia w Bogu. Czytelnik ma prawo widzieć w tym chwilową odmianę bądź głęboką naprawdę wiarę oddaloną jedynie od tradycyjnych form kultu. Nie podejmuję się rozstrzygać takich spraw. Staram się jedynie pokazać konsekwencję autora w przedstawianiu świata i człowieka w sposób jak najbardziej wszechstronny i prawdziwy.

Bohater otrząsnął się, przekazał kilka sturublówek Wysockiemu. Obiecał, że o nim nie zapomni i poprosił o dyskrecję, zatrzymanie w tajemnicy tego, co się wydarzyło. Dodał też, by w przyszłości samobójców nie ratował.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Pamiętnik starego subiekta

Tę część swego pamiętnika Rzecki rozpoczyna od przewidywań, jak rozwinie się sytuacja polityczna w Europie. Widzi już Napoleona IV u władzy i to że Francja pokojowo odzyska Alzację i Lotaryngię. Co więcej, ten doświadczony, jak o sobie mawiał pan Ignacy, polityk przekonany był, że Bismarck lubi Polaków. To ostatnie nie świadczyło chyba najlepiej o orientacji starego subiekta w sprawach, na temat których tak lubił się wypowiadać.

Pan Ignacy trochę narzekał na zdrowie. Od października sklep przejmował Szlangbaum, a Rzecki jeszcze bywał w firmie, załatwiając interesy dawnego właściciela. Jak powiadał, gdyby nie młody Bonaparte, Napoleonek, w którym pokładał polityczne nadzieje i gdyby nie Wokulski, nie miałby po co żyć. Wspominał Katza, przyjaciela, który po przegranej Węgier popełnił samobójstwo. Stary kierownik sklepu zastanawiał się, czy kolega z wojska, August, nie wybrał wtedy lepszej drogi. Rzecki dwadzieścia lat nie opuścił Warszawy. Myślał z czułością o równinach węgierskich i poległych kamratach. Chciał tam, na bitewne pola jeszcze zawitać.

Ustępujący poprzedni właściciel firmy i jego przyjaciel zapisał mu tysiąc pięćset rubli dożywotniej renty. O przyszłość nie musiał się zatem pan Ignacy martwić.  

Autor pamiętnika widział, jak zadziera nosa Henryk Szlangbaum, jak zapoznał się przez Maruszewicza z baronami, przez baronów z hrabiami, a tylko książę trzyma go na dystans. Martwiły Rzeckiego pretensje do Żydów podnoszące się niemal zewsząd, gdzie zachodził. Psuli rzekomo interesy Polakom, umniejszali wypłacane należności. Mówiono, że dojdzie do awantury z nimi. Potwierdzał to Szuman, który po raz kolejny zmienił poglądy i o swoich pobratymcach wypowiadał się nie tylko krytycznie, ale wręcz obraźliwie. Według najnowszej wersji doktora, Żydzi byli geniuszami z podłymi charakterami.

Rzecki nawet od Klejna, było nie było, socjalisty usłyszał, że konflikt z Żydami wybuchnie szybko. Pan Ignacy martwił się, że ideały wolności, równości i braterstwa, o których realizację się bił, przez ludzkość będą podeptane. Ratunek widział w Napoleonie IV, który, jak wiemy z historii, władzy we Francji nigdy nie objął i żadnej ważnej roli nie odegrał.

Stary subiekt już czuł, że bez sklepu będzie jak ryba wyciągnięta z wody. Nie podobało mu się, że Henryk Szlangbaum tak się zmienił. Kiedyś krzywdzony, teraz stał się sam człowiekiem aroganckim i pogardliwym wobec innych. Nieprzyjemny dla podwładnych uniżoność okazywał na każdym kroku arystokracji. Irytowało go, że pracownicy kłaniają mu się nie tak nisko jak Wokulskiemu. Jak wiemy już, sam główny bohater narzekał na brak wdzięczności ludzi i na to, że nie ma złego uczynku, o który nie byłby obwiniany.  Może zatem pan Henryk był przeczulony na swoim punkcie. Rzecki stanowczo podkreślał, że nikt nie ma prawa grozić Żydom awanturami.

Szlangbaum i wobec starego subiekta odnosił się niegrzecznie. Rzecki przyznawał w duchu rację Szumanowi, że Polacy z dziada pradziada myślą, jak pieniądze trwonić, gdy Żydzi, jak je zgromadzić. Nie na pieniądzu jednak tylko opiera się ludzka wartość, dodawał pan Ignacy sam sobie.

Cieszył starego subiekta choćby niewielki jednak tryumf sprawiedliwości na świecie. Krzeszowska pozbyła się studentów z kamienicy, ale prowadzenie spraw przejął jej małżonek, któremu niewynajęte mieszkanie na poddaszu bardzo przeszkadzało. Potrzebował pieniędzy. Maruszewicz poradził baronowi, by nie zwracać tak pilnej uwagi na to, kogo się weźmie, choć baronowa kazała unikać za wszelką cenę studentów. 

No i wprowadzili się, Maleski, Patkiewicz i ten trzeci. Odegrał w tym pewną rolę socjalista Klejn, któremu Krzeszowska lokalu nie wypowiedziała, a lubił kompanię starych znajomych. Studenci dali zadatek, co skusiło barona. Od chwili zamieszkania zaczęli dokuczać Maruszewiczowi. Baronowa bała się i studentów, i męża, więc milczała.

Maruszewicz na skargę przyszedł do Szlangbauma, by żądać wywarcia jakiegoś wpływu na Klejna.

Rzecki napisał o tym, jak nieoczekiwanie do Warszawy wrócił Stach, choć wyjeżdżał do Krakowa na dłuższy czas. Był w strasznym stanie. Szuman przeprowadził śledztwo i podejrzewał na podstawie zebranych informacji o nocnych wydarzeniach, że Wokulski prawdopodobnie zerwał z Łęcką a może próbował też czegoś „niedorzecznego”.

O rozstaniu z arystokratką wiadomość powtórzył Rzeckiemu Mraczewski. Mówił staremu subiektowi o swej miłości do Stawskiej. Sama pani Helena, dowiedziawszy się skądś o kłopotach Stacha, odwiedziła pana Ignacego i wypytywała z troską o stan przyjaciela.

Rzecki kupił bilet kolejowy do Krakowa, nawet wsiadł do pociąg, ale w ostatniej chwili opuścił wagon i wrócił do siebie. Nie potrafił żyć bez sklepu i Warszawy.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Dusza w letargu

Wokulski nie pamiętał dokładnie, jak wrócił ze Skierniewic. Przez kolejne dni pozostawał w stanie apatii, bezczynności. Dużo spał. Wiedział, że odwiedził go Rzecki i Szuman.

Doktor zbadał go i chciał leczyć, nie z marzycielstwa, a z neurastenii. Pana Ignacego nazwał półgłówkiem, gdy Stach wspomniał o tym, że kierownik sklepu mówił mu coś właśnie o gruntownej zmianie poglądów Szumana i zerwaniu z marzycielstwem.

Przygnębiony i osłabiony przedsiębiorca powiedział, że doktor musiałby mu wymienić mózg i że chciałby zapaść się pod ziemię tak głęboko, jak nisko sięga studnia w zasławskim zamku i jeszcze dobrze by było, gdyby przywaliły go gruzy, wraz z majątkiem, by nikt nie wiedział nawet, że kiedyś istniał taki człowiek.

Powoli powracały mężczyźnie odczucia i konkretyzowały się, porządkowały myśli. Jego wzrok przyciągały rysunki przedstawiające Don Kichota autorstwa Dorego. Zobaczył podobieństwo między sobą a bohaterem powieści Cervantesa. Tak jak on rzucał się na wiatraki, tak jak on uganiał za ideałem kobiety, a znalazł brudną dziewkę od krów.

Siedemnastowieczny podstarzały szlachcic był zdaniem Wokulskiego jednak szczęśliwszy, ponieważ dopiero stając nad grobem, przejrzał na oczy i stracił złudzenia. Jego spotkało to wcześniej.

Zaczął czytać, wybierał literaturę, która pokazywała tryumf sprawiedliwości i koiła serce. Zauważył, że takie krzepiące dzieła wyszły spod pióra cudzoziemców. Zamyślił się i zastanawiał, dlaczego Polacy są narodem marzycieli i czy nie uleczymy się nigdy z tej choroby?

Analizował po raz kolejny, wspominając Geista i czytając baśnie o szczęśliwym zakończeniu, dlaczego w rzeczywistym świecie władza trafia się ludziom złym i nikczemnym.

Gdy wertował „Księgę tysiąca i jednej nocy” przyszedł jakiś list z Paryża. Była w nim wiadomość o śmierci męża Stawskiej, ale ogarnięty niemocą i niechęcią do działania Wokulski póki co nic z nim nie zrobił. Zastanawiał się, co by było, gdyby list przyszedł trzy miesiące wcześniej. Związek z panią Heleną nawet teraz byłby jakimś ratunkiem, szansą na uwolnienie od poczucia pustki i apatii. Wychowanie jej córeczki stanowiłoby cel, którym warto się zająć. Nieuczciwe byłoby to jednak, tak myślał pan Stanisław, w stosunku do Stawskiej. Nie ofiarowałby jej przecież prawdziwej miłości.   

Odwiedził go Szlangbaum i podpytywał o spółkę i kapitał kolegi przedsiębiorcy. Chciał przejąć resztę majątku Wokulskiego, oferując dziesięć procent corocznego zysku. Polski kupiec odrzekł, że kapitał tylko może pozostawić Henrykowi, do października, nawet bez procentu ale w zamian za pozostawienie w sklepie tych, którzy zechcą w nim dalej pracować. Żydowski przedsiębiorca odrzekł, że to warunek ciężki do spełnienia.

Szlangbaum wyraźnie miał ochotę przejąć także spółkę do handlu z Rosją. Wkrótce po nim odwiedził Wokulskiego Szuman, który wynosił pod niebiosa żydowski geniusz, umiejętność kumulowania bogactwa. Przepowiadał zdobycie przez swój lud świata szachrajstwem i bezczelnością. Polski kupiec protestował przeciwko takiemu wypowiadaniu się na temat Żydów. Szuman potwierdził powszechne opinie i spostrzeżenia, że w ciągu roku wybuchnie nowe prześladowanie jego pobratymców. Twierdził, że wyjdą z niego jeszcze silniejsi, mądrzejsi i bardziej solidarni.

W końcu lekarz zaproponował swemu przyjacielowi przyłączenie się do Żydów. Zauważył, że przedsiębiorcę złamali jego rodacy, wielcy panowie. W ciągu roku Stach był blisko z arystokratami, którym byłoby trudniej bez jego majątku i wiedzy, a cóż z nim zrobili? Szuman podsunął porównanie, że Żydzi też byli poniewierani przez szlachtę. Doktor kontynuował opowieść o przyszłości. Gdyby warstwa wyższa została skruszona, zniszczona, to Żydzi połączyliby się z polskim ludem, nauczyli go swojej ekonomii, polityki, filozofii i z pewnością ów lud wyszedłby na tym lepiej niż na uległości wobec swoich dotychczasowych przewodników.   

Wokulski odrzekł, że Szuman krytykuje marzycielstwo, a sam mu ulega w znacznym stopniu. Poradził, by Żydzi skupili się na pracy nad prawdziwą równością z resztą, a nie na zdobywaniu świata. Zalecił wstrzymanie się z leczeniem cudzych wad, zanim nie uporają się z własnymi, które mnożą im nieprzyjaciół.

Szuman jeszcze na odchodne zapowiedział, że spółka i tak przejęta zostanie przez Żydów, ale ze względu na dobro cywilizacji lepiej, by byli to Żydzi wykształceni, uniwersyteccy, a nie chederowi, trzymający się gminy i synagogi. Postęp wymaga dominacji tych właśnie, których reprezentuje doktor. Szuman liczył na wsparcie dla swojej grupy w przechwyceniu znakomicie funkcjonującego, dochodowego interesu, z którego wyjście Wokulskiego było w zasadzie już pewne. 

Wkrótce potem przyszedł do Stacha Rzecki. Podpierał się laską, wyglądał na chorego. Jego też odwiedzali na zmianę Szuman i Szlangbaum i wieszali psy jeden na drugim. Proponowali staremu subiektowi prowadzenie spółki, ale pan Ignacy wiedział, że szukali sojuszników w walce o przejęcie firmy. Przedsiębiorca przyznał, że Rzecki i tak kieruje teraz firmą, ale usłyszał w zamian, że to możliwe tylko dzięki jego stosunkom, pomysłom i kapitałowi. Stary subiekt tyle razy broniący Żydów tym razem także na nich narzekał. Powiadał, że się wzajemnie promują, popierają. Sami chcą brać jak najwięcej, a dawać jak najmniej tak w sensie materialnym, jak i moralnym. Wokulski zachowywał odmienne zdanie. Twierdził, że nie można zabraniać ludziom zdobywania stanowisk, należy bronić własnych. Pokreślił, że w sobie trzeba szukać winy.

Rzecki opowiedział jeszcze o donosie Maruszewicza na Klejna, Patkiewicza i Maleskiego. Gdy Wokulski pokazał staremu subiektowi list z urzędowym potwierdzeniem śmierci Ludwika Stawskiego, starszy pan ucieszył się i nalegał, jak często wcześniej, by Stach żenił się z panią Heleną. Spółka byłaby uratowana, setki miejsc pracy ocalonych. Pan Ignacy zapewniał, że pani Stawska kocha Wokulskiego. Sam przedsiębiorca powiedział, że jego związanie się z piękną i młodą kobietą byłoby nieuczciwe i krzywdzące. Nazwał siebie moralną ruiną. W rozmowie przyjaciół przewinął się wątek Geista i wynalazku, nad którym jeszcze może mógłby Stach popracować. Wiadomość o naukowcu z Paryża sam swoją drogą zdobył Szuman i doniósł Rzeckiemu. Przyjaciel i wieloletni współpracownik Stacha nalegał, by nie tracił czasu, jechał do Stawskiej, ponieważ starać się o nią zaczął Mraczewski.

Ponownie pojawił się Szuman i zachęcał apatycznego, wciąż izolującego się kupca do zainteresowania się kobietami. Akurat tuż przed jego wejściem Wokulski myślał, że każda szuka swojego Starskiego i każda go znajdzie. Doktor przechwalał się swoimi nowymi finansowymi zainteresowaniami i znajomościami. Jego rodacy zaczęli doceniać zmysł lekarza do interesów. Zaczął być namawiany do zawarcia małżeństwa z jakąś młodą, ładną chrześcijanką z dobrego domu. Cyniczny Szuman oświadczył, że mógłby to zrobić z ciekawości, by poprzyglądać się, jak będzie zdradzany, czy jawnie i przy jego cichym przyzwoleniu, czy tradycyjnie i potajemnie. Dodał, że w Wokulskim pokutuje chimera idealnej miłości i kobiety z anielską duszą. Normą jednak jest przecież albo kogut uganiający się za kilkunastoma kurami, albo wilczyca wabiąca do siebie zgraję ogłupiałych samców. Przedsiębiorca przyznał doktorowi rację, co bardzo ucieszyło medyka. Zachęcał przyjaciela, by zapomniał o cudzej nikczemności i własnym bólu, znalazł sobie jakikolwiek cel i żył dalej, prowadząc ludzi za sobą jak dotychczas.

Kolejne tygodnie spędzał bohater w samotności, przyjmując krótkie wizyty Szlangbauma i Szumana reprezentujących dwa stronnictwa żydowskie walczące o kierowanie spółką. W całym kraju nikt inny nie starał się o przejęcie firmy. Bohater dostrzegał bezwzględność rywalizacji dwóch stronnictw i nabierał wstrętu do interesów w ogóle. Dziwił się, że kiedyś zajął się dużymi transakcjami, które bardziej teraz kojarzyły mu się z szulerką, czyli zarabianiem na grze w karty poprzez oszustwo. Był pewny, że sam nie kradł, nie oszukiwał, ale zadawał się jednak z ekonomicznymi kanciarzami. Uważał się przecież nade wszystko za idealistę, uczonego i rozumiał, że pracą żaden człowiek pół miliona rubli nie zarobi przez całe życie. Myślał o przekazaniu majątku biedakom, których uważał za najczcigodniejszy materiał. Czuł jednak pogardę dla tych, których chciał uszczęśliwić. Przerażały go poglądy Szumana, który w całym ludzkim rodzaju był gotów dostrzec tylko zwierzęta, wśród których najsprawniej poruszali się Żydzi. Z drugiej strony zastanawiał się, czy doktor nie ma racji. Stawiał sobie pytanie, czy nie jest tak, że ideały to jedynie „malowane żłoby”. Po co więc poświęcać się dla jednych a uganiać za innymi?

Przedsiębiorcę odwiedzali kupcy, adwokaci, arystokracja. Apelowali, by nie porzucał stworzonego przez siebie handlowego interesu, wielkiej, świetnie prosperującej firmy. Ostatecznie złożył mu wizytę książę. Dziwił się temu, że Wokulski chce rozwiązać spółkę. Obawiał się jej przejęcia przez Żydów. Został zapewniony przez przedsiębiorcę, że żargon, którym mówi mniejszość nie zaszkodzi językowi, skoro arystokraci tak często dyskutowali na sesjach po francusku i nic się polszczyźnie nie stało. Także niechęć tłumów do Żydów nie była dla pana Stanisława żadnym argumentem ani dowodem czegokolwiek. Zresztą, kontynuował, cóż szkodzi szlachcie zebrać kapitały i powierzyć je któremuś z chrześcijańskich kupców. Książę twierdził, że nie ma wśród Polaków ludzi dość zdolnych, a Żydzi sami do nich przychodzą ze swoją ofertą. Wokulski przypomniał, że on był kiedyś tylko kelnerem i sprzedawcą, a spółka przyniosła znakomity dochód, więc może panowie zainteresowaliby się ludźmi pracującymi w piwnicach i za kontuarami i poszukali osób zdolnych, kreatywnych, przedsiębiorczych. Dodał, że z Żydami arystokraci znakomicie się dogadują a parweniusz taki jak on musi albo wciskać się jak insekt, albo bombardować ich drzwi setkami tysięcy rubli. Gdyby szlachta otworzyła się na polskich kupców i przemysłowców, nie musiałaby być może współdziałać z krytykowaną mniejszością.

Wokulski wytknął księciu wyzyskiwanie miejscowych rzemieślników i dostawców, trwonienie wielkich pieniędzy za granicami. Arystokrata przyznał, że wiele błędów popełniła jego warstwa, ma też dużo wad. Podkreślał, że wobec kupca, z którym teraz rozmawiał, nie zawinili nigdy i że go szanowali.

Pan Stanisław zezłościł się i przypomniał, że ludzie tacy jak Szastalski, Starski i inni, którzy nie zajmują się niczym pożytecznym, cieszyli się o wiele większym szacunkiem i przywilejami. On sam musiał zdobywać miejsce na salonach choćby piętnastym procentem od powierzonych kapitałów, gdy głowy szlachty chyliły się w tym samym czasie same przed zagranicznym przybłędą, takim jak Molinari. Cała warstwa, zdaniem Wokulskiego, odpowiadała za takie zachowania, ponieważ kultywuje pogardę dla wszelkich obowiązków i pracy.

Podczas sesji spółki Wokulski oświadczył, że wypracowała ona osiemnaście procent zysku dla udziałowców, wycofał swoje kapitały i wystąpił z grona wspólników. Miejsce założyciela zajął Henryk Szlangbaum. Głos zabrał jego ojciec, który oświadczył, że teraz firma może gwarantować jedynie dziesięć procent rocznego dochodu. Nowym członkiem spółki został Henryk Szlangbaum i jemu powierzono zarządzanie nią. Szuman nie przyjął stanowiska członka zarządu. Złośliwie, w swoim stylu zażartował, że porozumienie Żydów z arystokracją przypomina nieślubne małżeństwo, ale z takich związków rodzą się niekiedy genialne dzieci.

Różni ludzie odwiedzali bohatera. Przyszedł Wysocki, ale rozpłakał się i szybko wyszedł. Pojawił się Węgiełek i pochwalił, że idzie mu tak dobrze, że może uruchomić fabrykę. Stracił jednak serce do żony, gdy przypadkiem doszło do spotkania małżeństwa Węgiełków ze Starskim oglądającym ruiny zamku w towarzystwie baronowej Dalskiej, pani Eweliny. Zepsuty arystokrata, gdy dostrzegł Marię, uśmiechnął się, a ona mężowi przyznała, że to był pierwszy, który ją zgubił. Pobiegł nawet za Starskim, ale nie wiedział, czy to nie do siebie powinien mieć pretensje. Znał przecież przeszłość żony. Kiedy nieoczekiwanie pojawił się baron Dalski i spytał, czy Węgiełek nie widział jego małżonki, odparł, że poszła w krzaki ze Starskim, któremu brakuje pieniędzy na kupowanie dziewcząt, to się za mężatki bierze.

Wokulski zirytował się, wyszedł pierwszy raz na ulicę i, choć zły na Starskiego, musiał przyznać, że tacy jak on, Łęcka, Ewelina mają za wspólniczkę głupotę swoich ofiar.

Tydzień po wizycie Węgiełka odwiedził dawnego kupca Ochocki. Powiedział, że Starski próbował obalić testament prezesowej, ponieważ dostał niewiele, a większość majątku Zasławska zapisała na cele dobroczynne. Dalski, Ochocki i książę byli wykonawcami jej woli, ale Dalski ulegał presji Starskiego za pośrednictwem żony będącej z utracjuszem i kochankiem w zmowie. Pewnego dnia baron wrócił jednak spod zamku i oświadczył, że testamentu obalić nie pozwoli, a z żoną się rozwiedzie. Ze Starskim nawet się pojedynkował. Sprawca tej nagłej przemiany zwiał za granicę ścigany przez wierzycieli.

Ochocki mówił, że dzięki głupim zachowaniom Starskiego nie tylko ocalono pieniądze dla sierot i chłopstwa, ale Dalski postanowił przeznaczyć dużą sumę na naukowe laboratorium. To cieszyło młodego wynalazcę, zwłaszcza że sam o takiej pracowni długo opowiadał różnym ludziom. Dawno przecież zauważył, w Warszawie nie rodziły się wynalazki, ponieważ nie było ich gdzie tworzyć.

Wokulski zwracał uwagę młodemu entuzjaście, że za tym sukcesem stoją oprócz pieniędzy także czyjeś łzy i cierpienie.

Sam naukowiec postanowił wyjechać za granicę. Warszawę postrzegał jako miasto karierowiczów. Tu nikt nie uczy się dla wiedzy, mówił, ale dla posady, posadę zdobywa się na rautach, przez znajomości i stosunki z kobietami. Ochocki znał ludzi prawdziwie uczonych, którzy zatrzymali się w rozwoju i z braku perspektyw zajęli pisaniem artykułów popularnonaukowych lub nauczaniem innych. Przedsiębiorcy nie byli zaś zainteresowani inwestycjami w badania, ponieważ myśleli o doraźnym zysku, a gotowi byli zapłacić tylko za taki wynalazek, który szybko zwiększy dywidendę lub pozwoli pisać umowy umożliwiające oszukanie dostawców lub klientów. Śmiali się nawet z Wokulskiego, który wypłacił uczciwie udziałowcom firmy dodatkowe 3 procent zysku ze spółki. Główny bohater powieści wspomniał coś młodemu arystokracie o Geiście, ale zawstydziło go to, że nie miał już próbnej blaszki.

Po tym spotkaniu dawny kupiec kupił trochę przyrządów i odczynników do robienia doświadczeń i nimi zajął czas. Nic nie mogło wydobyć go ze stanu apatii. Coraz rzadziej odwiedzał go Rzecki. Pewnego razu otrzymał zaproszenie od Wąsowskiej.

Piękna wdówka odegrała swój stały repertuar. Wokulski winien, bo naraził pannę z towarzystwa na plotki, jej ojca na chorobę, rodzinę na przykrości. Mężczyzna wyjaśniał, że przedstawicielom płci brzydszej tłumaczy się, że niewiele różnią się od zwierząt, a cywilizację, którą jednak oni tworzą, uszlachetnia kobieta. Jeśli jednak panie nie stoją wyżej w naturalnych odruchach od mężczyzn, to na czym polega ich lepszość? Wąsowska broniła Eweliny, która miała „feblik” do Starskiego. Wokulski uważał za naturalne, że baron Dalski pozbył się nieuczciwej wspólniczki. Dużo jeszcze piękna wdówka mówiła o mężczyznach tyranach, ale jej tyrady nie przemawiały do Wokulskiego. Handel ludźmi uznawał za rzecz okropną, ale haniebnym było zawieranie umów w złej wierze. Jeśli panna Ewelina Janocka miała rzeczony „feblik” do Starskiego, dlaczego za niego nie wyszła. Na koniec dawny kupiec udowodnił przewagę fizyczną mężczyzn nad paniami. Przypomniał też, że są kobiety, które jawnie sprzedają swe wdzięki, ale nie mogą liczyć na szacunek reszty pań. Przyznał, że dawno nie czuł się tak wolny i ocalony. Kazia Wąsowska mówiła coś o tym, że Izabela co prawda postąpiła źle, ale że … no może nie potrafi zaświadczyć, że Łęcka kocha, ale żałuje kandydata na męża, a wdowa nawet widzi jej tęsknotę.

Po wyjściu od wdówki musiał przyznać, że podobała mu się, „miał na nią apetyt”. Zaczął też na ulicy dostrzegać piękno innych pań. W takim stanie nieoczekiwanej poprawy samopoczucia spotkał go Szuman. Zalecił zmianę kochanek i miejsca pobytu co kwartał. Zapewnił, że taka „dieta” stosowana jest też przez panie. Ochocki, który także zajrzał do Wokulskiego, zakwestionował wartość owej diety w dziesiątym bądź dwudziestym kwartale. Szuman nazwał to przesądem i zapewnił, że mężczyzna będzie zawsze przekonywany, że jest dopiero drugim bądź czwartym i to od dawna wyczekiwanym.

Po wyjściu Szumana rekomendowany przezeń styl życia Ochocki uznał jednak za niemoralny, ponieważ na ludzi żyjących w dobrobycie pracują mimo wszystko inni. Wokulski obiecał pomóc młodemu wynalazcy w wyjeździe za granicę w celu podjęcia działań naukowych.

Nieszczęśliwy dawny kupiec udał się na spacer do Łazienek, a tam uległ ponurym myślom i zapragnął zniszczyć kamień w Zasławiu, ruiny i wszelkie ślady po sobie.

Przypomniał sobie jednak, że dużo Łęckiej zawdzięczał: zdobycie majątku, poznanie Geista, nawet wyleczenie z głupoty pod Skierniewicami.

W trudnym dla siebie, opisywanym tu okresie utrzymywał jednak korespondencję z Suzinem. Wąsowska znów zaprosiła go na rozmowę. Przyznał, że popełnił błąd szukając kobiety według recepty poetów. Jest taki gatunek pań, które żyją tylko po to, by podsycać namiętności mężczyzn, w skutek czego mądrych ogłupiają,  uczciwych upadlają, a głupców utrzymują w równowadze. Oświadczył, że wyleczył się i nikt, zwłaszcza inne damy, nie muszą się roztkliwiać i zabawiać jego cierpieniem.

Kazia Wąsowska, chyba jednak życzliwa Wokulskiemu, dała mu w tajemnicy list napisany do niej przez Izabelę. W liście było dużo o nudzie, smutku, odwiedzaniu ruin zamku i tym, że marszałek oświadczył się o jej rękę,  a ona marszałkową zostać nie chce.

Słowo mojego komentarza: w korespondencji nie było słowa jakiejkolwiek troski o dawnego narzeczonego, ani jednego wyrazu, tym bardziej znaku zawstydzenia, zakłopotania, poczucia winy. Nie wiem zatem, na co liczyła Wąsowska? Czyżby na to, że wzgardzony i poniżony niedawny narzeczony na słowo o smutku i biedzie zaglądającej w oczy pobiegnie znów ratować od opresji i nudy damę swego serca?

Wracam do powieści. Wokulski po przeczytaniu podsumował: gardzę nią, a jednak wciąż kocham. Pewien czas spędził kupiec z adwokatem i rejentem. Wysyłał korespondencję, także do Paryża. Myślał o pracy z Geistem.

Ponownie bohater powieści rozmawiał z Wąsowską, która jego reakcje na list oceniła jako dowód na to, że pan Stanisław Izabeli już nie kocha. Próbowała znów wzbudzić w nim poczucie winy. Mężczyzna nie krył, że wie, co czekałoby go w związku z Łęcką. Widziałby całe tabuny potencjalnych kochanków sam karmiony chłodem i trzymany na dystans.

Przypomniał pięknej wdowie, że Łęcka miała prawo cenić wyżej Starskiego, ale jednak z nim się nie zaręczyła. Nie tylko oszukiwała obcego sobie człowieka, ale też wraz z kochankiem chciała się zabawić jego kosztem, uczynić z niego błazna, który jako małżonek stałby się parawanem dla licznych romansów i miłosnych igraszek.

Oddanie się mężczyźnie z miłości bądź biedy było dla niego, jak zapewniał, zrozumiałe, ale uprawianie duchowej prostytucji bez powodu, na zimno, przy zachowaniu pozorów cnoty, było już nie do pojęcia.

Wokulski zaszedł do Rzeckiego, który znów wspomniał o Stawskiej. Starzy przyjaciele długo rozmawiali. Kupiec dzielił się swoimi myślami. Nie był pewny, co zrobi, gdyż cierpiał na zmienne nastroje. Rozważał, czy by czegoś jeszcze dla świata nie uczynić, ale ogarniała go też chwilami straszna desperacja i ochota, by dać się pochłonąć ziemi wraz ze wszystkimi po sobie śladami.

Kupiec wyjechał dwa dni później do Moskwy. O jego nagłym opuszczeniu Warszawy, być może na zawsze, szybko rozeszła się wieść po mieście. Wszystko, co należało do niego, kupił Szlangbaum za dosyć niską cenę.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Pamiętnik starego subiekta

Stary subiekt odnotował w pamiętniku, że młody Napoleon, syn cesarza zginął w Afryce. Zastanawiał się, czy może to nie fałszywa pogłoska. Sprzedawca Lisiecki wyjechał aż do Astrachania nad Wołgę i stamtąd przysłał list. Klejn się nie pokazał.

Szlangbaum hucznie obchodził rocznicę swego kierowania sklepem i spółką. Obecni byli przyjaciele i wrogowie Stacha. O Krzeszowskiej napisano w gazecie, że to jedna z najzacniejszych niewiast, ponieważ ofiarowała dwieście rubli na jakiś przytułek. Te wiadomości dawały dużo do myślenia staremu subiektowi nad ludzką naturą.

Denerwowała Rzeckiego narastająca niechęć do Żydów. Zadziwiały go komentarze Szumana. Jego duszę porównał do tafli lodu, w której wszystko się odbije, ale ona sama nigdy się nie rozgrzeje. Umysł doktora był tego rodzaju, że ułatwiał wyśmianie i zepsucie czegoś, ale nie budowanie. Lekarz solidaryzował się ze swoim ludem, ale nikt w powieści poza nim nie wypowiadał tak ostrych słów krytyki pod adresem Żydów. Tak ostrych i tak obraźliwych, dodajmy.

O Wokulskim stary subiekt napisał, że ma u Suzina pół miliona rubli. Stawska przyjęła oświadczyny Mraczewskiego, otworzyli razem sklep w Warszawie.

Podupadającego na zdrowiu Rzeckiego kurował Szuman. Zabronił mu kawy, piwa, wina, irytacji i prędkiego chodzenia. Dawny kierownik sklepu twierdził, że trudno przestrzegać takich wskazówek.

Pan Ignacy myślał o Wokulskim. Przypominał sobie, że przyjaciel kiedyś zniknął aż na siedem lat, ale jednak powrócił. Teraz też należało być dobrej myśli. Martwił się jednak, czy świat rozwija się według jakiegoś planu, by dążyć ku lepszemu, czy może przeciwnie: rządzi nim przypadek. Gdy dobrzy biorą górę, sprawy zmierzają we właściwym kierunku, ale gdy źli przeważają, nikczemność i podłość się panoszą. Garść popiołu to kres wszystkiego.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

…?…

Rzecki bywał w sklepie, ale klienci spoglądali na niego ze zdziwieniem, a pracownicy, w większości Żydzi, traktowali go w sposób lekceważący, choć Szlangbaum ich upominał. Dużo myślał o przyjacielu. Było mu smutno, gdy nowy właściciel firmy skupił po poprzedniku wszystkie sprzęty. Skojarzyło się to Rzeckiemu ze zwyczajem przejmowania przedmiotów po zmarłym.

Pewnego dnia odwiedzili go Szprot i Węgrowicz. Ten drugi wygrał od Deklewskiego kosz butelek piwa nowej marki. Radca twierdził bowiem, o czym mowa w pierwszym rozdziale pierwszego tomu, że Wokulski to awanturnik i że skończy źle, zbankrutuje. Rzecki skosztował piwa i spytał, skąd przypuszczenie, że Stach splajtował. Węgrowicz powtórzył mu krążące plotki i posądzenia. Kupiec zniknął, jakby przed czymś uciekał, zostawił u Szlangbauma dwieście tysięcy rubli. To były rzekomo dowody na bankructwo. Radca kwestionował uczciwość zdobytego na wojnie tureckiej majątku. Rzecki powiedział, że jego przyjaciel mógł taką fortunę posiąść, gdyż obracał dziesięcioma milionami rubli wspólnika. Padły też stare oskarżenia pod adresem Stacha: zabijanie krajowego przemysłu poprzez sprowadzanie tanich produktów z Rosji i „tuczenie” arystokratów osiemnastym procentem od kapitału. Zarzucano mu też porzucenie pracowników i sprzedaż firmy Żydom.

Przyszedł Szuman i bezpardonowo wyrzucił biesiadujących gości. Gdy Rzecki oburzał się na słowa, które słyszał do Węgrowicza i Szprota, Szuman potwierdził, co mówi się na mieście, ale po swojemu skomentował, że to błąd nazywać Wokulskiego bankrutem, gdyż on jest tylko półgłówkiem typu, który on nazywa polskimi romantykami.

Doktor przypomniał choremu gwałtowne zmiany i niekonsekwencje w życiu pana Stanisława włącznie z budowaniem majątku nie dla niego samego, ale dla arystokratki mającej utrwaloną opinię kokietki. Ostatecznie porzucenie i majątku, i panny, wyjazd nie wiadomo dokąd także dawały lekarzowi dowód na brak przytomności umysłu dawnego przyjaciela. Znów użył w stosunku do niego określenia „polski romantyk”, który wiecznie szuka czegoś poza rzeczywistością.

Szuman obawiał się, że Stach albo rozbije sobie głowę gdzieś, jeżeli odzyska rozsądek, albo rzuci za nową utopią, choćby tą, do której realizacji zapraszał go Geist, zdaniem doktora, także patentowany głupek.

Rzecki przypomniał Szumanowi, że on także kiedyś uganiał się za utopiami. Doktor potwierdził, ale zrzucił winę na atmosferę, w której przebywał. Wyleczył się i orzekł, że Rzecki to również romantyk, tylko taki, który miał mniej sposobności do czynienia głupstw.

Pan Ignacy spędzał wiele czasu w łóżku i nudził się. Żal i rozczarowanie przyniosły zarówno polityka, kres dynastii Bonapartych, jak i koniec kariery przyjaciela, który tyle mógł i chciał osiągnąć, a nie zrobił nic. Tak przynajmniej widział to stary subiekt. Niepokoiły starszego pana przeczucia, że dawny szef firmy mógł sobie zrobić jakąś krzywdę. Szuman pewnego dnia przyniósł sensacyjną wiadomość, że Wokulski wyjechał do Odessy i stamtąd udaje się do Indii.

W połowie września odwiedził Rzeckiego Ochocki i przyniósł wiadomość o śmierci Łęckiego.

O Łęcką oświadczył się na początku lata marszałek, zjechał na wieś do hrabiny, ciotki Izabeli, ale panna spędzała całe dnie z jakimś inżynierem w okolicach zamku i tęskniła, jak sądzono, za Wokulskim. Pewnego dnia jej towarzysz więcej się z nią na wycieczkę nie udał, a marszałek obrażony wyjechał. Łęcka i hrabina Karolowa dostały spazmów, a Łęcki zmarł na apopleksję.

Ochocki w dość ciekawy dla nas sposób wyjaśnił przyczyny funkcjonowania w arystokratycznym środowisku potworów takich jak Łęcka. Uważał, że to dość dobra nawet osoba, ale jej otoczenie ludzi nieźle wykarmionych, niemęczących się żadną pracą mężczyzn potrzebuje, jeśli nie rozpusty, to do pobudzania nerwów czegoś lub kogoś. Odzywa się w nich głód drażnienia zmysłów, po prostu oczekiwanie mocnych bodźców lub zajęcia dla wyobraźni. Na to zapotrzebowanie odpowiedzią były takie piękne, eleganckie, dobrze wytresowane w tym kierunku panie.

Młodego wynalazcę zaniepokoiły wieści o nagłym wyjeździe Wokulskiego. Powiedział Rzeckiemu, że Stach obiecał mu załatwić pewną sprawę. Tajemnicę usposobienia i dramatu przedsiębiorcy i naukowca Ochocki odkrywał w „szerokości jego duszy”, w tym że sięgał on poza teraźniejszość i wybiegał daleko w przyszłość. Kierował nim wewnętrzny impuls myślenia nie o sobie a o losach tysięcy. Tacy ludzie realizują wielkie idee i podejmują się realizacji niezwykłych wyzwań.

Na wspomnienie Rzeckiego o Szumanie nazywającym Stacha wariatem i polskim romantykiem, naukowiec odpowiedział, że doktor ze swoim żydowskim klasycyzmem jest po prostu głupi. Cywilizacji nie budują dorobkiewicze rachujący dochody. Gdyby to oni decydowali, ludzkość pozostałaby do dziś stadem małp. Ochocki jako przyczynę załamania Wokulskiego wskazał niedojrzałość i małostkowość otoczenia. Pan Stanisław musiał dusić się w takim środowisku. Jego aspiracje naukowe, społeczne pasje spotykały się z niezrozumieniem i kpinami. Nawet spółka ściągnęła mu na głowę pretensje i nienawiści.

Młody arystokrata zapewnił, że rozumie wstręt Stacha do wszystkiego, co przyniosło mu gorycz i zwątpienie. Opuścił Rzeckiego, wyrażając wiarę, że wielki umysł może się jeszcze otrząsnąć i znaleźć dla siebie to, czego szukał całe życie. Stary subiekt bał się, że wiek już może odebrać energię przyjacielowi, ale po rozmowie z Ochockim, który nie tylko Wokulskiego rozumiał, ale też go trochę przypominał, nabrał więcej werwy. Przypływ nadziei sprawił, że schorowany starszy pan zaczął wychodzić na spacery, choć przyczynę poprawy stanu zdrowia Szuman widział w swojej kuracji.

Ujawnione zostały zapisy przedsiębiorcy dotyczące majątku, który pozostawił w Warszawie. Sto czterdzieści tysięcy rubli otrzymał Ochocki, dwadzieścia pięć tysięcy Rzecki a dwadzieścia tysięcy mała Helunia Stawska. Pozostałe pięć rozdzielał właściciel między różnych pracowników, służbę, biedaków. Szumana zainteresował zapis poczyniony na rzecz nieznanego mu dróżnika Wysockiego. Doktor otrzymywał też już dziwne wiadomości o pobycie kupca w Zasławku, o zakupie dynamitu w Dąbrowie.

Rzeckiego niepokoiła forma zapisu i prośba dobroczyńcy, by obdarowani traktowali zapisy jakby pochodziły od zmarłego.

W sklepie prowadzonym przez Szlangbauma działo się coraz gorzej. Obniżyła się poważnie jakość towaru i nieznacznie cena. Subiekci bywali niegrzeczni wobec kupujących. Szuman mówił nowemu właścicielowi, że gdyby w kraju zostali sami Żydzi, doszłoby do ekonomicznej katastrofy.

Szlangbaum liczył na to, że Rzecki umieści u niego swój kapitał, więc prosił, by stary subiekt układał wystawy w oknach, co dawny kierownik czynił zupełnie bezpłatnie i było to jego ulubione zajęcie.  

Stary przyjaciel Stacha wspominał, jak uczącemu się subiektowi Hopfera wszyscy dokuczali, jak zażądano od niego poświęcenia dla ojczyzny i porzucił uniwersytet, jak po powrocie do kraju nawet pracy mu nie dano, jak za zdobycie majątku obrzucono go podejrzeniami, a gdy się zakochał, uwielbiana kobieta zdradziła go w najnikczemniejszy sposób.

Rzecki uważał zatem, że w tych warunkach jego przyjaciel dokonał i tak wiele. Stary subiekt przyjrzał się też swojemu życiu. Sklepu nie przejął on, a Szlangbaum. Dlaczego? Pewnie dlatego, że pan Ignacy walczył o interesy Węgrów i czekał, aż Napoleonidzi zmienią świat. Nic takiego się nie stało. Rzecki postanowił wejść w spółkę ze Stawską i Mraczewskim. Nie było powodu, żeby tylko Szlangbaum robił majątek u nas.

Szuman odnalazł dróżnika Wysockiego i wydobył od niego wiadomość o samobójczej próbie Stacha. Niebawem przyszedł list od Węgiełka adresowany do Wokulskiego. Rzecki otworzył i dowiedział się, że we wrześniu matka rzemieślnika widziała pod zamkiem przedsiębiorcę. Gdy była już w domu, usłyszała dwa wybuchy.

Węgiełek na miejscu zobaczył rozbity kamień na kawałki, trzy ściany ruiny zamku zawaliły się. Studnię zasypały gruzy. Poczciwy znajomy warszawskiego kupca przeszukiwał rumowisko, ale że nie znalazł śladu po swoim dobroczyńcy, wierzył, że ocalał i na znak wdzięczności postanowił postawić na tym miejscu krzyż. Ksiądz doradził wyrycie napisu „Non omnis moriar”. Niezorientowanym wyjaśniam: słowa pochodzą z utworu Horacego: „Wybudowałem pomnik trwalszy niż ze spiżu”, a znaczą: „Nie wszystek umrę”.

Rzeckiego te wiadomości ucieszyły. Jego przyjaciel był w kraju. Szuman był przekonany, że stary jego towarzysz odebrał sobie życie w „stylowy sposób”, z rozmachem. Dla byłego kierownika sklepu jasne stało się, że Wokulski tylko zniszczył wspomnienia, wyraźnie odciął się od przeszłości, gdyż wszystko mu obrzydło. Powoływał się w rozmowie z doktorem na podobny gest Ochockiego, który po przymusowej i dolegliwej dla niego nauce starożytnych języków musiał wszystkie podręczniki spalić, by wyzwolić się od pamięci o przykrych doznaniach.

Szuman powtórzył tylko, że romantycy muszą wyginąć, gdyż powszechna jawność uniemożliwia wiarę czy to w anielskość kobiet, czy istnienie ideałów.

Rzecki pewny był, że Ochocki ze Stachem wzięli się do jakiejś nowej roboty, a i on nie powinien zasypiać gruszek w popiele. Planował założenie spółki z Mraczewskim i ściągnięcie do pracy Klejna i Lisieckiego. Cieszył się na myśl, że pokaże Szlangbaumowi, na co go stać.

Zgodnie ze swoim zwyczajem udał się  do sklepu, by na kolejny tydzień ułożyć wystawę w oknach. Po odesłaniu do domu służącego, Kazimierza, wydobył z szaf mechaniczne zabawki. Marionetki porównał do ludzi. Pomóc do szczęścia nie potrafią, ale zrujnować życie umieją znakomicie.

Rzeckiego zaskoczył nagle hałas w pustym pomieszczeniu. Okazało się, że jednemu ze swoich pracowników Szlangbaum kazał zostać na noc, by pilnował, czy Kazimierz czegoś nie kradnie. Pan Ignacy oburzył się tym, że i na niego rzucono cień podejrzenia. Pan Gutmorgen, który nierozważnie ujawnił swą obecność, zadał rozsądne, zapewne w jego mniemaniu, pytanie, dlaczego Rzecki pracuje za darmo.

Następnego dnia stary subiekt pisał listy i planował stworzenie konkurencyjnej firmy pod bokiem Szlangbauma. Był na niego naprawdę zły. Wokulski powierzał mu miliony, a nowy właściciel posądził o kradzież tandetnego towaru. Zakazał Kazimierzowi wpuszczać do siebie kupca. Rozżalony gotów był wyjechać natychmiast jak najdalej i żyć choćby na strychu. W piśmie do Stawskiej proponował zawiązanie spółki i namawiał do przyjazdu do Warszawy. Lisieckiego w korespondencji zachęcał do objęcia posady w sklepie.

Nazwał siebie w myślach pan Ignacy głupcem, który całe życie troszczył się o Bonapartych i całą Europę, a pod bokiem wyrósł mu tandeciarz, który potraktował go jak złodzieja. Odgrażał się, że nikt już go nie nazwie romantykiem i marzycielem.

Wkrótce przez jego oczyma przesunęły się obrazy z całego życia. Ogarnęła go ciemność, którą rozświetlała jednak jedna gwiazda.

Kazimierz przyniósł obiad i zaalarmował Szlangbauma. Ten kazał sprowadzić Szumana. Doktor akurat gościł u siebie Ochockiego. Wynalazca wrócił z Petersburga, gdzie bronił testamentu Zasławskiej przed zakusami jej rodziny dążącej do obalenia zapisów dokumentu. Odprowadzał dzień wcześniej Łęcką na dworzec. Wstępowała do klasztoru, wyjeżdżała za granicę. Arystokrata i naukowiec zagadnięty przez Szumana o Wokulskiego zdradził się, że coś o nim wie, ale chwilę zawahał się, jakby nie chciał mówić.

Wtedy wpadł Kazimierz. Ochocki i Szuman po przybyciu na miejsce zastali u Rzeckiego Maruszewicza, Szlangbauma, ajenta Szprota i radcę Węgrowicza. Ostatni w wymienionych, niczym stary pijaczyna oświadczył, że gdyby Rzecki pił radzika, doczekałby stu lat. Maruszewicz miał pretensje do zmarłego, że zmarł, gdy on miał do niego pilny interes, a w grę wchodził, rzecz jasna, honor Maruszewicza.

Szlangbaum dość agresywnie zaczepił Ochockiego pytaniem, czy naprawdę chce odebrać od niego swoje pieniądze w najbliższym tygodniu. Naukowiec potwierdził i dodał, że wyjeżdża być może na zawsze.

Szuman zareagował na to, mówiąc: straszna rzecz, ci umierają, ci wyjeżdżają. Któż tu zostanie? – dodał.

Odpowiedzieli Maruszewicz, Szlangbaum, Węgrowicz: MY.

Szuman poprosił, by wyszli. Doktor został przy zwłokach sam z Ochockim. Wskazał młodemu wynalazcy postać Rzeckiego i powiedział, że to ostatni romantyk. Zamyślił się, dodając: „Jak oni się wynoszą”.

Arystokrata przeczytał słowa „Non omnis moriar” z listu Węgiełka, który wysunął się nieznacznie z kieszeni zmarłego. Powiedział do siebie, że wyrażają głęboką prawdę.

SZEREG UWAG, OPINII I SPOSTRZEŻEŃ

To, co dla mnie od lat było fascynujące w „Lalce” to to, że autor potrafił pokazać wiele zagadnień, środowisk, idei w różnych ujęciach, czasem przeciwstawnych, nawet sprzecznych. Jedno z nich wydaje się najważniejsze, uniwersalne: czy wymagać od siebie wiele, walczyć z przeciwnościami materii, próbować zmieniać świat i siebie, czy może iść po linii najmniejszego oporu, nie trudzić się, nie ryzykować, raczej korzystać z okazji, „wozić się” na czyimś majątku, pracy, talentach. W „Lalce” nie znajdziemy jednoznacznej odpowiedzi.

Wokulski całe swoje życie przeciwstawia się marazmowi, lenistwu, tchórzostwu u siebie i innych, ale przez wielu traktowany jest jak głupiec. Małżeństwo z kobietą majętną to wielkie ustępstwo z jego strony w stosunku do swoich przekonań, wybór wygodnego życia w chwili głębokiego kryzysu, gdy w handlu go nie chciano, a naukowcy także nie zamierzali go do siebie dopuścić. Gdy poślubił wdowę po Janie Minclu, wielu jego wcześniejszych krytyków wyrażało złośliwą satysfakcję. Decyzja Wokulskiego potwierdzała słuszność wyznawanych przez nich przekonań: nie narażaj się, nie wychylaj, korzystaj z okazji, dbaj o siebie.

Świeżo upieczony małżonek wziął się ostro do pracy, by udowodnić sobie i innym, że nie zamierza żyć na łaskawym chlebie. Rzecki widział jednak u przyjaciela oznaki apatii, starzenia się, zapadania w mieszczański, jałowy żywot. Bohater powieści odżył, nabrał wigoru, ochoty do działania, życia, energii, gdy po śmierci Małgorzaty zakochał się w Izabeli. Czy ten czas nowych zmagań z przeciwnościami dał mu więcej szczęścia czy właśnie on doprowadził do załamania, zupełnego zniechęcenia? Jak wygląda bilans tych burzliwych lat? Nie mamy na to odpowiedzi.

Wielkość powieści polega między innymi na tym, że Prus ukazuje życie w całej jego złożoności, z wielu punktów widzenia, najczęściej nie opatrując remisu lekkim nawet wskazaniem na zwycięzcę. Owszem, wyczuwamy sympatię autora dla ludzi czynu, społeczników, idealistów, marzycieli, ale chłodna ocena wydarzeń, skutków podejmowanych działań przez bohaterów pozwala dostrzec wady i zalety, strony ciemne i jasne. Cierpliwy Szlangbaum przejmuje sklep i spółkę, Szuman staje się jej udziałowcem, Maruszewicz prześlizguje się między zagrożeniami, unosi się na falach życia mimo wątpliwej reputacji. Poniżony i osamotniony Rzecki umiera, Wokulski ginie bądź wyjeżdża na zawsze, Deklewski z Węgrowiczem tryumfują, ciesząc się, że ich przepowiednie o bankructwie powstańca, zesłańca, przedsiębiorcy się spełniły. Oni naprawdę się cieszą, a Szuman komentując wiadomość o samobójczej próbie Wokulskiego, nazywa go bydlęciem. Kuzynek Starski także jakoś sobie radzi, a małżeństwo Węgiełka i Marii przez niego właśnie może się rozpaść.

Na szczęście pesymizm wyrażony przez Prusa w „Lalce” był nie w pełni uzasadniony. Program pozytywistów przyniósł jednak owoce w postaci zmniejszenia analfabetyzmu wśród najniższych warstw, w szeregu inicjatyw gospodarczych, społecznych. Polacy jako naród dojrzeli w drugiej połowie XIX wieku i na początku XX stulecia. Wiele środowisk politycznych prowadziło programy pracy u podstaw. W efekcie szybko odbudowywano kraj po odzyskaniu niepodległości, na konferencji pokojowej twardo negocjowaliśmy prawa do swego istnienia, pokonaliśmy bolszewików.

Druga mocna strona powieści to ukazanie złożoności ludzkiej natury, pogłębione psychologicznie sylwetki postaci. Wokulski to osoba pełna sprzeczności. Łączy w sobie twardy charakter, pragmatyzm, konsekwencję, upór, indywidualizm z jednej strony, a z drugiej marzycielstwo, tęsknotę za idealną miłością. Nie wiem, czy możliwe jest takie połączenie cech, ale jestem pewny, że ludzie nie zawsze postępują racjonalnie i że sprzeczności znajdziemy w postępowaniu każdego człowieka.

Przecież nauczenie się języka angielskiego i niepoinformowanie o tym Łęckiej stanowi przejaw sprytu i zimnego, trzeźwego spojrzenia na sytuację. Dlaczego więc, gdy dzięki owej mistrzowskiej zagrywce przejrzał Łęcką i miał dowody jej podłości, wysiadł z pociągu i chciał odebrać sobie życie? Pragmatyk albo jechałby dalej i zbierał przydatne na przyszłość wiadomości, albo wysiadłby szczęśliwy, że uwolnił się od fałszywej osoby, zdrajcy w swoim bliskim otoczeniu. Finansista, przedsiębiorca, działacz społeczny idzie na tory jak nastolatka. (Oczywiście, autor nie kpi z nastolatek, dostrzega jednakowoż ich skłonność do zachowań pochopnych i emocjonalnych, choć wie, też że ludziom młodym bywa bardzo ciężko)  

Mamy jednak w swoim życiu chwile siły i przypływy zniewalającej słabości, drzemią w nas stare tęsknoty, niespełnione nigdy potrzeby, cierpimy z powodu niepowetowanych strat. Czyż nie daje nam do myślenia podobieństwo losów Rzeckiego i Wokulskiego w tym, że obaj utracili dość wcześnie matki? Maleńki Ignac nie miał jej w najwcześniejszym dzieciństwie, ojciec wychowywał go surowo, według przyswojonych sobie schematów. Stacha w winiarni Hopfera odwiedzał ojciec, nieco zbzikowany, jak określił to Machalski, o matce narrator nigdy nie wspomniał.  Może ten wieczny niepokój, chęć udowodnienia sobie czegoś, wreszcie bezkrytyczna miłość nie są echami utraconego matczynego ciepła i poczucia bezpieczeństwa?

„Lalka” jest jednym z najcenniejszych owoców intelektualnego trudu kolejnego z licznych pokoleń Polaków uważających, że mogliby wywalczyć bądź wypracować dla siebie warunki ekonomiczne, społeczne i polityczne daleko lepsze od tych, w jakich żyć muszą. Tylko przejściowo w stuleciu dziewiętnastym rodacy Mickiewicza i Prusa mogli współuczestniczyć w sprawowaniu władzy, administrowaniu, zarządzaniu częściami Polski i Litwy. Po powstaniu styczniowym na ziemiach zaboru rosyjskiego zostali tych możliwości pozbawieni zupełnie. Życie intelektualne jednak nie zamarło. Wyrazem tego jest bogata publicystyka, spory, dyskusje na łamach prasy, w których Prus i inni warszawscy pozytywiści uczestniczyli. Dzięki temu znamy poglądy Prusa. Zygmunt Szweykowski w monografii poświęconej „Lalce” potraktował artykuły autora powieści jako klucz do jej odczytania.

Poniższy, dość obszerny cytat pochodzi z pracy Zygmunta Szweykowskiego: „Lalka” Bolesława Prusa. Wydanie II Nakład Gebethnera i Wolfa, Warszawa 1935 s. 174:

„To też i w dalszym ciągu będzie Prus podkreślał wartość idei małych, lecz pożytecznych i praktycznych, w „Lalce” zaś wykaże bezowocność wszystkich wysiłków idealistów, choć będą to ludzie wybitni oraz zwycięstwo realistów – jednostek na ogół zupełnie przeciętnych. Niestety, wśród tych ostatnich widzi przedstawicieli Żydów, Niemców, Francuzów, Rosjan – realistów Polaków jednak nie znajduje zupełnie. Zasługą realistów będzie to, że mają oni zrozumienie rzeczywistości i dlatego mogą ją zdobywać, winą idealistów – że ich ideały rzeczywistość zupełnie zniekształca, gdyż nie jest do nich przygotowana, winą jest więc tylko to – że zjawili się za wcześnie. Wszyscy oni mają idee, które zmierzają do stworzenia nowej cywilizacji w Polsce, a przez to do obalenia systemu arystokratycznego; wszyscy dokumentują je czynami, ale zamiast żeby zdobywać pozycje krok za krokiem, widzą tylko szczyty i najwyższe szczyty chcą zaraz osiągnąć; – dlatego giną.”   

Nie do końca zgadzam się z taką interpretacją powieści, choć w słowach profesora Szweykowskiego jest wiele racji. 

 

W „Lalce” znajduję gorącą a jednocześnie dojrzałą troskę autora o wspólne dobro, widzę utrwalone na piśmie nieprzebrane bogactwo obserwacji ludzkich charakterów i zachowań. Podziwiam niebywałą wytrwałość w budowaniu takiego obrazu rzeczywistości, by zwolennicy różnych, często przeciwstawnych poglądów mogli znaleźć dla siebie argumenty, słowem, by każda rzecz naświetlona była z wielu stron i punktów widzenia.

Ukazując świat w sposób realistyczny, trzeba liczyć się z jego wielowymiarowością i pamiętać, że wszyscy ludzie są pełni sprzeczności, zmieniają swoje przekonania, jeśli nie diametralnie i gwałtownie, to w długich okresach niekiedy dość znacząco. Zdarza się, że bohater stchórzy, a strachajło nieoczekiwanie wykaże odwagą.

Kilka przykładów z powieści. Pozytywiści byli agnostykami, mieli sceptyczny stosunek do religii. Wokulski w świątyni przyglądał się ludziom, a nie modlił, siebie nazywał niedowiarkiem. W „Lalce” mimo to natkniemy się na taki oto fragment:

Zdawało mu się, że go krew zalewa, że mu pękają piersi, wił się z bólu i nagle zaniósł się od płaczu.

„Boże miłosierny… Boże miłosierny!…” — powtarzał wśród łkań.

Dróżnik przypełznął do niego i ostrożnie wsunął mu rękę pod głowę. — Płacz, wielmożny panie!… — mówił nachylając się nad nim. — Płacz, wielmożny panie, i wzywaj boskiego imienia… Nie będziesz go wzywał nadaremnie… „Kto się w opiekę poda Panu swemu, a całym sercem szczerze ufa jemu, śmiele rzec może, mam obrońcę Boga, nie spadnie na mnie żadna straszna trwoga… Ciebie on z sideł zdradzieckich wyzuje…” Co tam, wielmożny panie, dostatki, co największe skarby!… Wszystko człowieka zawodzi, tylko jeden Bóg nie zawiedzie…

Wokulski przytulił twarz do ziemi. Zdawało mu się, że z każdą łzą spada mu z serca jakiś ból, jakiś zawód i rozpacz. Wykolejona myśl poczęła układać się do równowagi. Już zdawał sobie sprawę z tego, co robił, i już zrozumiał, że w chwili nieszczęścia, kiedy go wszystko zdradziło, jeszcze pozostała mu wierną — ziemia, prosty człowiek i Bóg…

Przykład kolejny. Arystokraci pogardzali tymi, którzy zdobywali dopiero majątek, a nie dziedziczyli go. Sposób pozyskania fortuny przez Wokulskiego nie budził zastrzeżeń, ale zachowywali wobec bogatego kupca dużą powściągliwość, do końca podejrzewając go o niecne praktyki. Jak to się działo, że potrafili przejść do porządku dziennego nad wątpliwymi moralnie dochodami barona i marszałka? Oto cytat:

— Dziecko jeszcze jesteś — mówił nieco zakłopotany pan Tomasz — jesteś idealistka, więc… mogłoby cię to zrazić do nich… Ale masz przecie rozum. Baron, widzisz, utrzymuje jakąś spółkę z lichwiarzami, a fortuna marszałka urosła głównie ze szczęśliwych pogorzeli, no… i trochę z handlu bydłem w czasie wojny sewastopolskiej.

Te „szczęśliwe pogorzele” to dawna nazwa pożaru lub pozostałości po nim. Czyżby zatem marszałek dorobił się na wypłatach ubezpieczeń z tytułu poniesionych strat? Możliwe. Oksymoron „szczęśliwy pożar” zawiera ukrytą sugestię.

Wokulski nie pozwala nawet najbliższym przyjaciołom narzekać na zachowania Żydów w handlu, ale przecież wyrzucając lichwiarzy z mieszkania Łęckich, powiedział: „Poszły parchy! Won!” Należy przypuszczać, że podobnie jak Szpigelman pożyczkodawcy przyszli po słusznie należące się im pieniądze, choć z drugiej strony Krzeszowski skarżył się Licińskiemu, że nachodzi go Goldcygier ze sfałszowanym wekslem. A może główny bohater miał chwilę słabości? A może poczuł się już arystokratą?

Szuman miał stosunek do swoich rodaków ambiwalentny, pełen niekonsekwencji. Szlangbaum zaczął zachowywać się wyniośle wobec najważniejszego subiekta w przejętej firmie, choć wiedział, że jest jedną z najbliższych osób jego przyjaciela, Wokulskiego.

Rzecki całe swoje dorosłe życie pasjonował się polityką. Oprócz sklepu i kilkorga przyjaciół tylko ona zajmowała jego uwagę. I ją przecież, bywało, nazywał głupstwem, choćby podczas zabaw związanych ze zmianą wystroju wystawy.

Stary subiekt jak mało kto był oddany swoim pracodawcom. Pod koniec życia żałował, że nie zdobył się na odwagę i nie stał samodzielnym przedsiębiorcą. Wokulski posiadł ogromny majątek, został ważną osobą w gospodarczym światku ziem polskich, a nawet Rosji, ale porzucił swoje dzieło, dużą część pieniędzy rozdał.

Główny bohater był bardzo związany z Rzeckim, Szumanem, Ochockim także. Żadnego nie powiadomił, co zamierza robić i zniknął bez słowa.

Tak czy inaczej, Drodzy Państwo!

Jej Wysokość „Lalka”. Numer jeden w rankingach polskiej dziewiętnastowiecznej powieści realistycznej. Dzieło intelektualisty wnikliwie analizującego procesy rozwoju społeczeństwa mieszkającego nad Wisłą w epoce wielkich przemian. Wpisany w epicką formę dramat mężczyzny zakochanego nieszczęśliwie i w miłości szukającego najwyższego sensu życia. Opowieść o próbujących uczynić lepszym świat idealistach zmagających się z małodusznością otoczenia, egoizmem większości, ciasnotą horyzontów warstw narzucających wzorce i rytm życia reszcie społeczeństwa. Szeroka panorama mieszkańców Warszawy, zbiór obrazków epoki, w niektórych partiach niemal dokument swego czasu. Tekst ukazujący bogactwo i złożoność ludzkich natur. Utwór skrzący się humorem, stawiający czytelnika wobec wielu filozoficznych pytań.    

P.S.

Tak przy okazji, postać Polaka milionera zdobywającego fortunę na terenie Rosji w okresie zaborów to nie wyraz fantazji autora. Poczytajcie, proszę, o postaciach takich jak Karol Jaroszyński i Alfons Koziełł-Poklewski. Materiały w sieci. 

Jeśli spodobał Wam się tekst, wracajcie na strony bloga, polecajcie znajomym, polubcie fanpejdż na Facebooku: Klasyka Literatury i Filmu. Gdyby ktoś z Waszych znajomych, bliskich, dorosłych bądź uczniów chciał skorzystać z zajęć doskonalących sztukę pisania lub przygotowujących do egzaminów, podeślijcie mu kontakt do mnie, który znajdziecie w głównym menu albo na stronie Sztuka Słowa.   

Bądźcie zdrowi! 

 

Kategoria:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *