Józef Conrad Korzeniowski: “Jądro ciemności” – omówienie, opis, opracowanie, analiza, interpretacja, streszczenie, znaczenie

11 czerwiec, 2021 12:33 Zostaw komentarz

ZDJĘCIE Z SERWISU PIXABAY, AUTORKA: WENDY CORNIQUET

„Jądro ciemności” to jedna z najbardziej cenionych powieści, które zostały napisane przez polskiego pisarza, Józefa Korzeniowskiego, znanego w świecie jako Joseph Conrad. Rzadko się zdarza, by literat tworzył arcydzieła, chwalone także za styl utworu, w swoim nie pierwszym, ale drugim języku. Joseph Conrad Korzeniowski wiódł ciekawe życie, pochodził ze znakomitej rodziny. Jego ojciec, literat, Apollo Korzeniowski, był związany z konspiracją przed powstaniem styczniowym, a brat matki, Stefan Bobrowski należał do powstańczego rządu. Młody Józef wybrał życie marynarza, pływał na angielskich statkach jako oficer i kapitan, przede wszystkim na trasach między Azją i Australią. Był też w Afryce. Pisał po angielsku i uznawany jest za jednego z najważniejszych powieściopisarzy literatury światowej przełomu XIX i XX wieku. 

Dlaczego „Jądro ciemności” wciąż zasługuje na lekturę młodych czytelników i dyskusje, analizy, omówienia? Autor podjął trzy ważne tematy:

POWÓD PIERWSZY:

Dokonał demistyfikacji kolonializmu, gdy wymagało to pewnej śmiałości. Pokazał prawdę o kolonizacji, kiedy usiłowano przedstawiać ją jako swego rodzaju misję cywilizacyjną białego człowieka wśród mieszkańców Azji, Afryki i wysp Pacyfiku. Należy pamiętać, że normy etyczne, prawo obowiązujące w Europie nie wiązało mieszkańców starego kontynentu w miejscach, gdzie lokalna ludność nie mogła, nie chciała przeciwstawić się przemocy przybyszów. Pobicie, pozbawienie wolności, majątku, zdrowia, życia Azjaty, Afrykanina pozostawało najczęściej bezkarne.

Zwróćcie, proszę, uwagę na spostrzeżenie jednego z dwóch głównych bohaterów:

„Okazało się przy tym, że jestem także Działaczem, przez duże d, — rozumiecie. Niby wysłańcem światła, niby apostołem pośledniejszego gatunku. W owych czasach rozpuszczano masę takich bredni w druku i słowie, i zacna moja ciotka, żyjąca w pośrodku tej całej blagi, straciła równowagę. Póty rozprawiała o tym, że „trzeba odzwyczaić miliony tych ciemnych ludzi od ohydnego ich życia“, aż wreszcie — daję wam słowo — zrobiło mi się jakoś głupio. Ośmieliłem się nadmienić, że przecież spółka została założona dla zysku.”

Widzicie powyżej, że opinii publicznej w Europie przedstawiano ekonomiczną penetrację i eksploatację cudzych zasobów jako swego rodzaju posłannictwo, niesienie światła kultury, dobrych obyczajów, religii. Jakież było zdziwienie Marlowa, gdy już po drodze do swojego miejsca pracy obserwował wysiadanie w małych przystaniach jedynie żołnierzy francuskich i celników. Oprócz nich nie był widać nikogo, żadnych misjonarzy, inżynierów, pielęgniarek. Najbardziej brutalny, bezwzględny, chciwy pracownik firmy pozyskującej kość słoniową, Kurtz pracował nad referatem dla Międzynarodowego Towarzystwa Tępienia Dzikich Obyczajów, który zakończył formułą: „Wytępić wszystkie te bestie”. Sam w celu realizacji swoich planów podtrzymywał boski kult własnej osoby wśród plemion wokół jego stacji handlowej.  

POWÓD DRUGI:

Autor przedstawił konfrontację człowieka z tajemnicą, zagadkami na temat jego samego, jego duszy, słabości. Symboliczna warstwa dzieła przedstawia bohaterów stających wobec mroku, dziczy, a nie dotyczy to tylko postaci podróżujących w głąb lądu w Afryce, ale też towarzyszy słuchających opowiadania Marlowa na Tamizie. Zagadką pozostaje przecież fakt, że kapitan rzecznego parowca określał Kurtza jako „zajmującego wysokie miejsce wśród szatanów tego kraju”, a jednocześnie przyznawał, że to ktoś wyjątkowy, wybitny.

Zastanówmy się choćby nad tymi słowami: „Dusza ludzka jest zdolna do wszystkiego – ponieważ zawiera w sobie wszystko, zarówno przeszłość, jak przyszłość. (…) Zasady tu nic nie pomogą. To nabytek, strój, ozdobne łachmany – łachmany, które z niego (człowieka) opadną przy pierwszym porządnym wstrząsie. Nie; tu trzeba sobie stworzyć własne swoje credo” ( credo – aluzja do wyznania wiary, solidnych wewnętrznych przekonań – przypis mój).

Oprócz tego, że autor przemawia do czytelnika symboliką, znakami tajemnymi i pozostawia w stanie zadumy, to wzoruje się także na impresjonistach. Przedstawia wrażenia, pokazuje, jak rzeczywistość przepuszczana jest przez filtr umysłu, wrażliwości poszczególnych obserwatorów i Marlowa. A przecież narrator – podróżnik także zmienia się pod wpływem doświadczeń, obserwacji, przeżyć, opinii osób trzecich, a nawet interesów firmy, która go zatrudniła.

POWÓD TRZECI:

Pomimo uwag poczynionych w punkcie drugim Marlow i Kurtz na kartach powieści są jednak postaciami wyraźnie określającymi się wobec zła. Warto przypomnieć to, o czym nadmieniłem także w punkcie pierwszym. Przybysz z Europy nie podlegał tak surowym normom etycznym, obyczajowym, prawnym, jak ten sam człowiek w swojej ojczyźnie lub szerzej: na starym kontynencie. To od jego własnego sumienia, poczucia przyzwoitości, honoru zależało, jak się zachowa wobec ludzi, których nie chroniła żadna władza, żaden urząd, a nad którymi miał ogromną przewagę.

Joseph Conrad w „Jądrze ciemności”, podobnie jak William Golding we „Władcy much”, dowodzi, że Jan Jakub Rousseau nie miał racji, twierdząc, że człowiek jest z natury dobry, a to cywilizacja czyni go złym moralnie. Kurtz kształcił się w Anglii, matka była na wpół Angielką, ojciec na wpół – Francuzem. Posiadał liczne uzdolnienia, pisał, malował, przemawiał. Daleko w głębi kontynentu, gdzie pozyskiwał kość słoniową nikt go nie ograniczał, cały kulturowy kapitał tracił moc. Jak się wyraził Marlow, rozum Kurtza był jasny, ale jego dusza uległa obłąkaniu.

„Kurtz zajął wysokie miejsce wśród szatanów tego kraju — mówię to dosłownie.
 — Nie możecie tego zrozumieć! I cóż dziwnego? Macie pod nogami solidny bruk, otaczają was życzliwi sąsiedzi, którzy gotowi są dodać wam ducha albo rzucić się na was, kroczycie sobie ostrożnie między rzeźnikiem a policjantem, przejęci zbawiennym strachem przed skandalem, i szubienicą, i zakładem dla obłąkanych — więc jakżebyście mogli sobie wyobrazić owe szczególne krainy pradawnych wieków, dokąd nieskrępowane kroki mogą człowieka zaprowadzić przez samotność — zupełną samotność, bez policjanta — przez milczenie — zupełne milczenie, w którym się nie rozlegnie żaden głos dobrotliwego sąsiada, szepczącego o opinii publicznej. Te wszystkie drobne rzeczy składają się na wielką różnicę. Kiedy ich zbraknie, musi się człowiek oprzeć na własnej, wrodzonej sile, na swojej własnej prawości.”

Tak więc, zdaniem Korzeniowskiego, każdy może ulec złu, ale to cywilizacja tworzy szereg zabezpieczeń i ograniczeń dla szaleństwa, wybuchów agresji. W sercu Afryki z końca XIX stulecia na terytorium zagarniętym przez króla Belgów, Leopolda II ich nie było.

A to jeszcze mały SUPLEMENT do części, w której autor wpisu i właściciel bloga zachęcić pragnie usilnie do zainteresowania czytelników dziełem, młodzież zwłaszcza, nim przejdzie do dokładniejszego omówienia.

SUPLEMENT:

Oto co powiedział Marlow słuchaczom o swych wrażeniach zaraz z początku pobytu w Brukseli wkrótce po powrocie z Afryki:

„Znalazłem się znów w mieście grobów, podrażniony widokiem ludzi spieszących ulicami aby zwędzić jeden drugiemu trochę pieniędzy, aby pożerać haniebnie przyrządzone posiłki, łykać niezdrowe piwo, śnić głupie i błahe sny. Narzucali się natrętnie moim myślom. Wiedza tych intruzów o życiu była dla mnie irytującym pozorem, ponieważ czułem z całą pewnością, że nie mogą wiedzieć tego co ja wiedziałem. Ich zachowanie, które było po prostu zachowaniem pospolitych indywiduów zaprzątniętych interesami i przekonanych o swym zupełnym bezpieczeństwie, drażniło mię jako niesłychana chełpliwość głupoty w obliczu groźnych okoliczności, których owa głupota nie jest w stanie zrozumieć.”

„niezdrowe piwo”, „haniebnie przyrządzone posiłki”, „wyrywanie grosza jeden drugiemu” – jakież to współczesne!

We wnętrzach ludzi kryje się tajemnica, niebezpieczeństwo, zdolność do poddania się złu. Podróż Marlowa do Afryki stała się dla niego konfrontacją z tymi najbardziej mrocznymi zakamarkami duszy. Nic dziwnego, że mieszkańcy Brukseli, miasta grobów wydali mu się pogrążonymi w świecie ułudy i fikcyjnych wartości.

SUPLEMENT II

No cóż, wybaczcie, uzbierało się tych spostrzeżeń przez lata wnikliwego przyglądania się tekstowi i dzielenia pasją z licealistami. Pisałem już nieraz, że literaci mają niekiedy jakąś nieprawdopodobną intuicję, zdolność obserwacji procesów społecznych, ewolucji idei. Widzą, czują więcej.

Kiedy przypomnę sobie głowy Afrykanów ponabijane na palisadę w stacji Kurtza i rytuały polegające na oddawaniu mu boskiej czci, jego ostatnie słowa: „Ohyda” i domaganie się sprawiedliwości i kiedy zestawię je ze słowami kolegi z redakcji, z którym rozmawiał Marlow, to nie mogę wyjść z podziwu.

Otóż kolega z redakcji twierdził, że Kurtz nie potrafił pisać, ale rewelacyjnie przemawiał i sprawdziłby się znakomicie jako przywódca partii o charakterze masowym. Potrafił wmówić w siebie wszystko i był człowiekiem krańcowym. Spełniłby się jako przywódca. Wiecie, kto przychodzi mi na myśl? Wyobrazić sobie w roku 1899 Adolfa Hitlera? To jest coś. No cóż. Przecież marsz Niemców na wschód miał być ich realizacją marzeń o zdobyciu przestrzeni życiowej, o zrekompensowaniu sobie nieobecności przy podziale świata na kolonie.

Dość już suplementów. A zatem do rzeczy: powieść napisał Korzeniowski po swoim pobycie w Kongo Belgijskim, gdzie w wyniku działań Europejczyków zginęło kilka milionów ludzi. Joseph Conrad był wstrząśnięty tym, co zobaczył. Do podobnych przykładów ludobójstwa dochodziło zapewne w innych koloniach także, ale jako poddany Korony Brytyjskiej związany był zasadami lojalności ze swoją drugą ojczyzną. Nie wahał się jednak pisarz oskarżyć wielu nacji uczestniczących w łupieżczych wyprawach, w rabunkowej gospodarce, niszczeniu lokalnych kultur. „Cała Europa złożyła się na Kurtza” powiedział Marlow. Jego rodzice byli: ona w połowie Angielką, on w połowie Francuzem. Pracował dla Belgów. Marlow wieziony był na ostatnim odcinku podróży drogą wodną statkiem dowodzonym przez Szweda, a w awanturze z tubylcami zginął Duńczyk, jego poprzednik sterujący małym parowcem na rzece Kongo. Młody Rosjanin był wyznawcą geniuszu Kurtza w jego stacji, a na oceanie w strefie przybrzeżnej, narratora i podróżnika zdumiewała absurdalność, groteskowość ostrzału lądu prowadzonego z morza przez francuski okręt wojenny. Dzieło kolonizacji jest zatem aktem zbiorowej nikczemności.

W „Jądrze ciemności” zaznacza się oddziaływanie impresjonizmu. Ukazywana jest nie tyle rzeczywistość, co jej odbiór, wywoływane wrażenia w umyśle narratora, który z kolei relacjonuje, cytuje, przybliża opinie, spostrzeżenia, odczucia i intuicje osób, z którymi zetknął go los. Wszystko razem ujęte jest w ramy relacji narratora będącego z kolei jednym z czterech słuchaczy opowieści Marlowa na Tamizie. Jako kogoś zupełnie innego zna Kurtza jego narzeczona w Europie, jako kogoś innego – Marlow, który zetknął się z nim i jego działalnością w Afryce.

Znawcy twórczości Conrada i odbioru jego dzieł uważają, że o sukcesie literata wśród rodowitych Anglików zadecydowała specyficzna narracja wzorowana, tak, tak, kochani, na gawędzie szlacheckiej, specyficznym polskim gatunku literackim, ukształtowanym przez Henryka Rzewuskiego a wykorzystanym także w konstrukcji „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza.

Dla polskiej kultury szczególne znaczenie miało Conradowskie poczucie honoru, moralny nakaz wymagania od samego siebie nawet wtedy, gdy nikt inny poświęcenia od ciebie nie oczekuje. Kurtz próbie nie sprostał, ale Marlow starał się do końca być wobec niego lojalnym, a nawet próbował go zrozumieć i pewną odwagę w ocenie swego życia docenić. Narrator i podróżnik dążył do poznania prawdy o nim i bronił osobistych rzeczy handlowca przed pracownikami firmy.

„Już nie zbliżyłem się więcej do wybitnego człowieka, który wydał był wyrok na przygody ziemskie swej duszy.”

„ Zostałem by prześnić ten koszmar do końca i by raz jeszcze wykazać swą lojalność w stosunku do tego człowieka. Przeznaczenie. Moje przeznaczenie! Śmieszna to rzecz, życie — owe tajemnicze kombinacje bezlitosnej logiki dla błahego celu. Co najwyżej można się spodziewać od życia odrobiny wiedzy o sobie samym — która przychodzi za późno i jest źródłem niewyczerpanych żalów.”

Motyw snu także zbliża nas do impresjonizmu, a zdobywanie samowiedzy, która staje się źródłem cierpienia dodaje kolejnych odcieni znaczeniowych tytułowemu „Jądru ciemności”

To, co wyżej, pisałem, by zaciekawić powieścią.

Teraz będziemy porządkować.

Na Tamizie na jachcie „Nellie” blisko ujścia rzeki do morza spędzało czas pięciu dojrzałych mężczyzn. Jeden z nich opisuje sytuację, by po chwili przedstawić Marlowa i oddać mu głos, albowiem to właśnie ów podróżnik i marynarz wypełnił czas znajomym opowieścią o podróży do Afryki, o przedsiębiorstwie pozyskującym kość słoniową i płynięciu rzeką Kongo w głąb lądu do stacji handlowej niejakiego Kurtza, człowieka niezwykle inteligentnego, może nawet na swój sposób uduchowionego, ale oddanego złu w jakiejś demonicznej, potwornej postaci. Zadziwiająca jest fascynacja wielu osób owym Europejczykiem, który po prostu okazał się najbardziej skutecznym agentem firmy, ale nie zawahał się przed zastosowaniem perfidnych manipulacji i brutalnej przemocy.

Ujście Tamizy, „świetlane” kontrastuje z mrokiem górnego odcinka szlaku wodnego.  Przed gośćmi „Nellie” otwierała się przestrzeń, w której statki imperium brytyjskiego przemierzały liczne drogi po morzach i oceanach ku przygodzie, sławie, chwale i bogactwu. W tle szykowało się do snu najpotężniejsze miasto na Ziemi. Marlow zaczął opowieść od spostrzeżenia, że kiedyś młodym Rzymianom ów teren musiał wydawać się tajemniczą dziczą, która budziła odrazę, ale i pociągała. Przybywali tu ze swojej ciepłej i słonecznej krainy. Zajmowali nowe tereny, ale nie byli kimś też wyjątkowym. „Siła jest przypadkiem i wypływa ze słabości innych”. Marlow dodawał do tego, że podbój, odbieranie komuś ziemi jest czymś niegodziwym, ale że może to usprawiedliwić tylko wzniosła idea.

Marlow najpierw zachęcił towarzyszy na „Nellie”, by wczuli się w sytuację reprezentanta antycznego imperium z południa Europy, który na obcym sobie zupełnie terytorium zastanawiał się, jak szybko powrócić w ojczyste strony i do przyjaciół. Potem zwierzył się kolegom z dziecięcych marzeń, które rodziły się, gdy spoglądał na mapy kontynentów, na których wnętrza tych lądów były jeszcze białymi plamami. Koniecznie chciał te tereny zobaczyć. Podróż, którą odbył niedawno i o której opowiadał, wystarczyła mu w zupełności. Biel w jego wyobraźni zastąpiona została przez mrok. Jeszcze jako malec zwrócił uwagę na wielką rzekę, która przypominała węża. Siebie nazwał niemądrym ptaszkiem, którego ów wąż oczarował. Tu odnotujcie, proszę, że wprowadzony jest pośrednio motyw szatana. Mrok także kojarzy się ze złem. 

Marlow dowiedział się jako już dojrzały człowiek, że wokół rzeki działało handlowe towarzystwo z kontynentu. Pomyślał, że firma ta musi posługiwać się jakimiś parowcami do utrzymania komunikacji i transportu na rzece. Zaczął szukać kontaktów z zarządem przedsiębiorstwa, by uzyskać posadę. Pomogła mu ciotka i rzeczywiście wkrótce już mógł szykować się do przyjęcia roli kapitana. Odwiedził życzliwą kobietę jeszcze przed wyruszeniem w drogę, by jej podziękować i wtedy właśnie tyle się nasłuchał na temat misji, jaką pełnić będzie rzekomo wśród mieszkańców Afryki. Zirytowało go to, ale zaznaczył, że tak właśnie przedstawiano oficjalnie działalność Europejczyków w koloniach.

W tym miejscu też krótko wspomniał Marlow o tym, jak doszło do zwolnienia się posady w firmie. Poprzedni kapitan, Duńczyk, Fresleven, był osobą podobno bardzo opanowaną i zrównoważoną. Niestety, prawdopodobnie kilka lat pracy na miejscu i „służenie wzniosłej idei” spowodowało, że energicznie chciał wymusić szacunek dla siebie u krajowców. Służba wzniosłej idei to wyrażenie, którym Marlow posługuje się, oczywiście, z ironią, nawiązując do propagandy zniekształcającej prawdę na temat działań ludzi z Zachodu w koloniach. Duńczyk poczuł się oszukany przy zakupie dwóch kur w wiosce afrykańskiej i okładał laską naczelnika wsi. Wszyscy tubylcy patrzyli na to, nie reagując. Prawdopodobnie syn bitego starca w akcie rozpaczy rzucił w białego człowieka włócznią, nie licząc na żaden skutek, dla dokonania próby. Nieoczekiwanie dla siebie zabił przybysza. Wioska się wyludniła. Krajowcy sądzili, że zabity został bóg i za to spotka ich kara. Wpadli w popłoch.

Warto wyjaśnić: przybysze zza morza mieli łodzie, które poruszały się bez użycia wioseł i żagli, posiadali kije, które zabijały na odległość, czyli karabiny, strzelby. Tubylcy nie znali praw fizyki, mechaniki, które pozwoliły ludziom w innej części świata stworzyć te przedmioty. Wydawały się im one magicznymi. To dlatego Europejczycy zyskiwali tak szybko przewagę nad liczniejszymi społecznościami w Azji czy Afryce.

Marlow musiał w celu dopełnienia formalności znaleźć się w siedzibie spółki. Ulokowała się w największym budynku w mieście, prawdopodobnie Brukseli, stolicy Belgi. Uważano powszechnie, że kompania zmierza do założenia zamorskiego cesarstwa i szybko pozyska ogromny majątek z handlu. Bohater – narrator w biurze zastał dwie kobiety robiące coś na drutach z czarnej wełny. To motyw przypominający antyczne parki snujące nici ludzkiego losu. Sekretarz podczas oczekiwania na lekarza zaczął rozwodzić się nad sukcesami firmy, ale zapytany, dlaczego sam nie pojedzie do Afryki, spoważniał nagle i oświadczył, że nie jest głupcem. Dom był cichy, jakby znajdował się w mieście umarłych. Marlow poczuł w pewnej chwili zabobonny lęk. Rzeka na mapie wiszącej na ścianie skojarzyła się z wężem. Rozmowa z doktorem także pozostawić mogła niepokój. Medyk spytał o przypadki obłąkania w rodzinie badanego. Zalecił zachowywanie spokoju po przybyciu na miejsce. Marlow napomknął, że z zawierających kontrakt w siedzibie firmy tylko połowa powracała. Pewnie dowiedział się tego już w trakcie swej podróży lub po niej.

Narrator dopiął swego, spełniał marzenie z dzieciństwa, by dotrzeć do miejsca, które w okresie, gdy był malcem, oznaczone były na mapach jeszcze jako białe plamy. Pamiętał też rzekę, kojarzącą mu się z ciałem węża. Ona też odegra ważną rolę w jego życiu, gdyż w Afryce, gdzie nie było dróg, stanowiła ważny komunikacyjny szlak. Płynąc nią, zmierzał ku zagadkowej postaci niezwykle sprawnego agenta firmy, ale też osoby budzącej niepokój.

„Jądro ciemności” jest powieścią symboliczną, czyli mówiącą o rzeczywistości, dla której nie ma nazw w ludzkim języku, a której istnienie się przeczuwa.

Do docelowego miejsca działania firmy Marlow płynął francuskim statkiem. W „zakazanych” portach wysadzano na ląd pracowników komory celnej i żołnierzy. Zieleń dżungli była tak intensywna, że zbliżała się do czerni. Doszło też do spotkania ze okrętem wojennym, który z morza ostrzeliwał ląd, na którym rzekomo był obóz nieprzyjaciół. To działanie wydawało się absurdalne. Przecież jeśli ktokolwiek przebywał w okolicy, dawno uciekł. Marlow dostrzegł coś obłąkanego w ataku Francuzów na ukryty gdzieś w głębi lądu obóz nieprzyjaciół, krajowców, których nikt z morza nie widział.

Doszło jeszcze do odwiedzin kilku portów, w których, jak wyraził się podróżnik – narrator, śmierć i handel wiodły wesoły taniec. Po trzydziestu dniach Marlow dotarł do ujścia wielkiej rzeki, choć jego praca zacząć się miała dwieście mil dalej. Płynąc od razu trzydzieści mil w górę szlaku wodnego, bohater zamienił kilka słów ze Szwedem, kapitanem parowca, który z pewną pogardą wypowiadał się o rządowych pracownikach, którzy docierali tu, skuszeni zyskiem. Zaskoczyło go, że Marlow także podąża w głąb lądu. Udzielił mu przestrogi. Kilka dni wcześniej bowiem odczepił ciało swego rodaka, który odebrał sobie życie.

Kiedy podróżnik wysiadł w stacji spółki, dla której miał pracować, dostrzegł wokół siebie wiele dowodów fatalnego zarządzania, bałaganu, braku szacunku dla materiałów, narzędzi i ludzkiego wysiłku. Dużo czynności wykonywano zupełnie bezcelowo, wszędzie poniewierały się różne niszczejące przedmioty.

Bohatera minęła grupa skutych łańcuchami krajowców. Jeden z rodowitych Afrykanów prowadził ich uzbrojony w strzelbę. Jego „łotrowski uśmiech” odczytał Marlow jako gest porozumienia, wynikający ze współuczestniczenia ich razem w jednym zbiorowym pełnieniu „wzniosłych obowiązków”. Jak widzicie, narrator nie zapominał o przykrym, nikczemnym propagowaniu kolonizacji jako służenia wielkiej idei i wciąż z tego szydził.

W tym miejscu Marlow zwrócił się wprost do słuchaczy jego opowieści na Tamizie i zapewnił, że poznał życie i widział diabły kierujące ludźmi. Nie użył słowa „szatan” w znaczeniu symbolicznym bądź alegorycznym, tylko jak najbardziej dosłownie. To rzadkość w literaturze Zachodu od czasów oświecenia, gdy zły duch stał się postacią literacką, anegdotyczną, choć z utworów polskiego romantyzmu zapamiętaliśmy go jako osobę realnie istniejącą i bardzo groźną.

Otóż narrator zapowiedział, że podczas swojej wielkiej podróży do Afryki miał poznać kłamliwego, rozlazłego diabła, opiekuna ludzkiej głupoty.

Następnie podążając tropem powyższych skojarzeń, podróżnik powiedział o dziurze wykopanej nie wiadomo po co, która przywiodła mu na myśl piekło, zapewne z Dantego, gdyż tam opisane było jako gigantyczny lej.  Wśród drzew w pobliżu dostrzegł wyczerpanych ludzi, którzy powoli tam konali. Ironiczny charakter mają słowa o ściągnięciu tych pracowników na podstawie legalnych kontraktów. Niewykształceni, nieznający metod działania firm z Europy, nie mogli przecież znaczenia umów zrozumieć. Umierali, ponieważ podawano im nieodpowiednie wyżywienie, zmuszano do wysiłku, który był za duży i przetrzymywano w nieodpowiednich warunkach. Nikt się o nich nie troszczył. Narrator powiada, że postacie, które widział, były wolne jak powietrze. To także ironia. Korzystali z wolności, by odejść ze świata. Jeden z nich miał na szyi pasemko białej przędzy. Marlow dodaje tu określenie „zza mórz”. Może to symbol człowieczeństwa, kontrastującego z ciemnością ludzkich dusz, złem wokół, tytułowym „jądrem ciemności”? Może też aluzja do niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych. Wszak tam niewolnicy zbierali białe włókna bawełny.

Marlow spotkał chwilę potem głównego księgowego firmy, którego nieskazitelnie czysty ubiór, zadbany wygląd budził szacunek, zwłaszcza gdy wzięło się pod uwagę trudne, miejscowe warunki. Podróżnik wręcz nie mógł uwierzyć własnym oczom. Naturalnie, ta dbałość o strój kontrastowała z nieludzkim traktowaniem zatrudnionych Afrykanów. Narrator powtórzył swoją ocenę całości – wszystko na stacji było w nieładzie. Księgowy to pierwsza osoba, która poinformowała Marlowa o Kurtzu. To kierownik stacji w głębi lądu. Przysyła tyle kości słoniowej, co wszyscy inni agenci razem wzięci. Wkrótce zajmie też ważne stanowisko w administracji spółki. Pojawiło się też określenie „człowiek wybitny”. Poprosił, by podróżnik przekazał od niego Kurtzowi, że „wszystko tutaj jest w porządku”. Wyraził też nieufność wobec pisemnych przekazów, notatek, które mogą trafić w niepowołane ręce. To pierwsza wskazówka dla czytelnika, że w firmie może toczyć się walka o władzę, rywalizacja koterii, a niektórym zależy na dobrych stosunkach z Kurtzem jako liczącą się osobą w spółce.

Po dziesięciu dniach oczekiwania Marlow opuścił stację i udał się w drogę z sześćdziesięcioosobową karawaną. Mieli do pokonania dwieście mil na piechotę.

Podczas marszu panowała uderzająca cisza, czasem tylko wypełniana przed odgłosy bębnów, których znaczenie mogło być, jak przyznaje narrator, równie głębokie jak bicie dzwonów w kraju chrześcijańskim. Wioski wokół szlaku wyludniły się, ponieważ nikt z ich mieszkańców nie chciał być schwytanym w celu targania ciężkich pakunków. Wędrujący napotkali też na zwłoki jednej z ofiar tej praktyki. Natknęli się też na jednego z białych na czele uzbrojonych, wychudłych Zanzibarczyków który twierdził, że pilnuje porządku na drogach. Marlow przyznał, że nie widział jeszcze ani wspomnianego porządku, ani drogi, chyba że wyrazem zaprowadzania owego ładu były zwłoki „Murzyna” z dziurą od kuli w głowie kilka mil dalej. Dużo kłopotu bohaterowi sprawił pewien jegomość wyjątkowo źle znoszący wysiłek fizyczny w wymagających warunkach klimatycznych, a to z powodu otyłości. Zapytany, po co w ogóle do Afryki przybył, odrzekł, że dla pieniędzy.

Po piętnastu dniach grupa dotarła do stacji centralnej. I tu panował rozgardiasz. Statek, którym Marlow miał pływać po rzece, znajdował się na jej dnie. Oczywiście, nikt za to nie chciał odpowiadać. Główny dyrektor wsiadł na parowiec i jakiś samozwańczy kapitan postanowił nim pokierować. Kilka miesięcy zabrało narratorowi podniesienie statku z dna, sprowadzenie części i naprawa.

Dyrektor stacji przesłużył w tamtej okolicy dziewięć lat. Miał znakomite zdrowie i to decydowało o jego potędze. Tropikalne choroby pustoszyły stany osobowe placówek firmy, a raz wybiły prawie wszystkich agentów. Dyrektor nie miał zmysłu organizacyjnego, skłonności do porządku, nie przejawiał żadnej inicjatywy, polegał na rutynie. Nie był ani inteligentny, ani wykształcony. Wśród podwładnych nie budził szacunku, trwogi, przywiązania, a jednie niepokój. Nikt nie wiedział, co może mieć władzę nad tym człowiekiem. Podobną atmosferę udało się wytworzyć autorom filmu „Czas Apokalipsy”. Pamiętam, kiedy kapitan Willard po przybyciu do znajdującej się pod ostrzałem placówki w Wietnamie pyta żołnierza, kto tu dowodzi i słyszy: „myślałem, że pan”.

Powoli możemy nabrać przekonania, że Conrad Korzeniowski pokazuje pewną prawidłowość: do kolonii przybywali ludzie, którzy szukali szybkiego zarobku, dużych pieniędzy, ale ich wartość jako pracowników była niewielka. Kto miał wykształcenie, talent, zdolności, zalety charakteru, mógł robić karierę w ojczyźnie, w Europie. Kolonie przyciągały różnego rodzaju nieudaczników, cwaniaków, ludzi niemoralnych. Któż inny chciałby narażać się na trudy podróży w nieznane, znosić uciążliwości klimatyczne i ryzykować śmierć z powodu jednej z wielu nieznanych i trudnych do leczenia chorób? To, naturalnie, obraz wyłaniający się z „Jądra ciemności”. W istocie rzeczy, bywało różnie, o czym czytelnik może dowiedzieć się choćby z „Pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza czy „Pożegnania z Afryką” Karen Blixen.

Dyrektor wyjaśnił, że zdecydował się na wypłynięcie, ponieważ należało zluzować ludzi pracujących w górze rzeki, nie było wiadomo, kto żyje, a kto zmarł. Rozeszły się też pogłoski o chorobie Kurtza i tym samym zagrożeniu dla najważniejszej ze stacji. Marlow zabrał się do pracy przy statku, ale nie mógł zupełnie nie dostrzegać tego, jakie życie toczy się wokół. Widział ludzi czekających na swą szansę i żyjących marzeniem o dostaniu się do kości słoniowej, bogactwa tego kraju. Narrator czuł w powietrzu zapach zarazy głupiej chciwości, jak sam to określał.

Pewnego razu spaliła się szopa pełna kartonu, perkali i szklanych paciorków. Jakiegoś Afrykanina wychłostano po zrzuceniu na niego winy. Dodać warto, że wymienione przedmioty traktowano jak walutę i płacono nimi lokalnej ludności, krajowcom za cenne dobra ich ziemi, gdyż sami oni prawdziwej wartości choćby kości słoniowej, o której tu mówimy, nie znali. Byli gotowi wymieniać ją za tandetne materiały i szkiełka. 

Marlow poznał głównego agenta, prawą rękę dyrektora. Człowiek ów na innych agentów spoglądał z góry. Jego zadaniem było wypalanie cegieł, ale przez rok nie wyprodukował ani jednej. Czegoś mu brakowało, jakiegoś składnika. Jego bierność była podobna do stanu szesnastu czy dwudziestu innych ludzi czekających na okazję do wzbogacenia się,  czyli na skierowanie na handlową placówkę, by tam zarabiać na prowizjach. Narrator nazywał ich pielgrzymami. Nic nie robili, czekali, intrygowali przeciwko sobie wzajemnie, żywili nienawiścią, zapadali na choroby. Ich podjazdowe wojny i spiskowanie było równie nierealne, jak filantropijne pozory działalności całego przedsiębiorstwa. 

ZDJĘCIE Z SERWISU PIXABAY, AUTOR: AMAND

Główny agent starał się od Marlowa wyciągnąć jakieś informacje. W końcu narrator zorientował się, że znajomości jego ciotki, które umożliwiły mu szybkie otrzymanie pracy, zrobiły wrażenie na owym człowieku, który miał ambicję zostać zastępcą dyrektora. Pojawienie się Kurtza pokrzyżowało mu plany. Marlow podjął temat Kurtza, ponieważ zobaczył szkic olejny, jak się okazało namalowany przez tajemniczego i skutecznego szefa najważniejszej ze stacji w głębi lądu. Narrator zaczął być naprawdę ciekawy, kim jest ta tajemnicza figura. Kiedy energiczniej zaczął dopytywać głównego agenta, usłyszał pochwalną formułkę: „szczególnie uzdolniona jednostka”, „wysłaniec miłosierdzia, i nauki, i postępu”. Na pewno rozmówca podejrzewał istnienie jakichś powiązań między Marlowem i Kurtzem. Przypuszczał, że ten drugi daleko zajdzie w firmie. Zarówno główny agent jak i dyrektor nie byli zadowoleni z obecności energicznego i skutecznego handlowca w samym centrum najbardziej bogatego w kość słoniową obszaru. Marlow nazwał niespełnionego wytwórcę cegieł Mefistofelesem z papier-mache, w którego wnętrzu było jedynie trochę brudu.

Narrator miał też czas kontemplować tajemniczą aurę wielkiego lądu, jego wielkość i zdumiewającą przybysza z Europy rzeczywistość. Jeśli w utworze pojawia się określenie „dzicz” w odniesieniu do krainy, w której toczy się akcja, to myślę, że nie wyraża pogardy, ani poczucia wyższości autora. Korzeniowski wielokrotnie podkreśla człowieczeństwo mieszkańców Afryki, widzi, że padli ofiarą chciwości i manipulacyjnych zdolności Europejczyków. „Dzicz” to raczej nieznany, budzący lęk żywioł, który jest przeciwieństwem tego, co zna dobrze przybysz z Anglii.

Marlow tłumaczył się przez chwilę słuchaczom na Tamizie z kłamstwa, a raczej z pozwolenia na to, by „młody dureń”, jak się o głównym agencie wyraził, mógł wyobrażać sobie dalej wielkie wpływy, znajomości,  koneksje narratora w Europie w środowisku właścicieli i zarządzających spółką. Podróżnik poczuł się blagierem takim samym jak owi pielgrzymi. Uznał, że jego kłamstwo pomoże Kurtzowi, o którym wtedy jeszcze niczego nie wiedział i był on dla niego jedynie brzmieniem nazwiska. Marlow przyznał słuchaczom, że stara się opowiedzieć sen i nie potrafi dobrze zdać sprawy ze swoich przeżyć i wrażeń. „Żyjemy tak jak śnimy – samotni”. Drodzy czytelnicy bloga, przypomnieć Wam chcę w tym miejscu o impresjonizmie w powieści. Zwróćcie uwagę na „wrażeniowość” relacji narratora, jego poczucie niemożności przekazania swoich odczuć, pokorę wobec słuchaczy.

W tym miejscu włącza się narrator nadrzędny wobec Marlowa, jeden z obecnych na łodzi na Tamizie jego znajomych. Nie widział podróżnika w ciemności, słyszał jego głos, a Marlow przyznawał, że być może słuchacze opowieści na rzece więcej z niej teraz rozumieją niż on sam, ponieważ go znają. To podkreślenie, chciałbym zaznaczyć, że prowadzący opowieść, jego świadomość, stan wiedzy, charakter, przeżycia mają wpływ na całą historię, jej wydźwięk i sposób jej zrelacjonowania.

Młody karierowicz mówił jeszcze dużo o Kurtzu i chciał skorzystać z rzekomych powiązań Marlowa z agentem z najważniejszej stacji. Chwalił naturalnie talenty legendarnego handlowca, nazywał uniwersalnym geniuszem. Tłumaczył, dlaczego nie wyrabia cegieł i z jakich przyczyn przyjął posadę sekretarza dyrektora. Sugerował jednak zdecydowanie, że Kurtz miałby z niego pożytek, gdyby uczynił z niego swoje „narzędzie”. Marlow na próżno domagał się, by dostarczono mu niezbędne do dokończenia napraw nity. Wiedział, że na wybrzeżu był ich całe skrzynie. Niestety, karawany przynosiły tyko szklane paciorki i chustki z perkalu. Marlow wyjaśniał głównemu agentowi, że właśnie nity są teraz potrzebne Kurtzowi najbardziej, ale sekretarz dyrektora tłumaczył, że on w zamówieniach do firmy pisze to, co mu każą.

Podróżnik i narrator przyznał słuchaczom, że nie lubi pracy, ale ceni w niej to, że pozwala na odnalezienie w niej samego siebie, swej własnej rzeczywistości, nie tylko dla siebie, ale też dla innych. To, czego się dokonuje, pozwala na wyjście poza pozory.

Kiedy Marlow otrzymał wiadomość, że w końcu nity do naprawy statku zostaną dostarczone, cieszył się razem głośno z mechanikiem pracującym przy kadłubie. Mężczyzna ten był wdowcem z sześciorgiem dzieci, które zostawił pod opieką rodziny, by móc przyjechać do pracy do Afryki. Niestety, radość obu okazała się przedwczesna. Metalowe elementy się nie pojawiły, a zamiast nich do stacji dotarła odkrywcza wyprawa. W zachowaniu jej członków przyszły kapitan rzecznego parowca widział podobieństwo do plugawych piratów. Nie dostrzegł u nich ani przezorności, ani poważnego celu działania, a jedynie prostacką chciwość. Wuj dyrektora stacji był kierownikiem owej wyprawy. Marlow zrezygnowany przestał się martwić, a w trakcie przymusowej bezczynności myślał od czasu do czasu o Kurtzu i zastanawiał się, czy ów człowiek wyposażony w pewne moralne zasady dotrze w końcu na szczyty i jak sobie będzie radził. Zwróćcie, proszę, uwagę, że narrator przyjął krążące o handlowcu opinie za dobrą monetę. Wszak Kurtza i jego dzieła na oczy jeszcze nie widział.

Marlow pewnego razu był mimowolnym świadkiem rozmowy dyrektora stacji i jego wuja, który niedawno przybył z wyprawą. Młodszy z mężczyzn narzekał na Kurtza, na jego wpływy i na to, że musiał wysłać go na wskazaną placówkę. Jeden człowiek robił, zdaniem dyrektora, co chciał z radą. Był zuchwały, pewny siebie. Minął też rok, od kiedy odesłał dyrektorowi pomocnika i napisał w liście, by więcej mu takich ludzi nie przysyłać. Od tego czasu docierały od niego wielkie transporty kości słoniowej w najlepszym gatunku i, oczywiście, faktury do opłacenia. Wuj pocieszał siostrzeńca, że klimat może usunie w końcu rywala z jego drogi.

Kurtz przysłał jakiś czas temu transport kości pod kierownictwem „Mulata”, którego dyrektor i jego wuj nazywali łajdakiem. Kurtz po przebyciu trzystu mil z ładunkiem nieoczekiwanie zawrócił i z czterema wioślarzami udał się z powrotem do swojej stacji. Marlow zastanawiał się nad przyczynami tej decyzji. Kurtz mu zaimponował odwagą i determinacją.

Narrator przytaczał swoim słuchaczom na Tamizie jeszcze strzępy rozmów dwóch mężczyzn, którzy wspominali o nieuczciwej konkurencji, placówce wojskowej, jakimś opóźnieniu. Wuj zapewnił siostrzeńca, że jego zdrowie i odporność na miejscowe warunki dają mu przewagę nad wszystkimi i że zagrożenie jest w Europie, gdzie on prowadzi jednak pewne działania na rzecz krewnego. Dyrektor żalił się na „gadaninę” Kurtza, który podczas pobytu na stacji rozpowiadał, że powinna być ona nie tylko ośrodkiem handlu, ale też humanitaryzmu, oświaty, postępu. Marlow poczuł się nieswojo, gdy młodszy z mężczyzn mówił o powszechnych zachorowaniach i szybkiej śmierci wśród przybyszów z Europy. Podróżnik miał wrażenie, jakby obaj rozmówcy przyzywali śmierć, zło, głęboki mrok z wnętrza lądu.

Po kilku dniach wyprawa z eldorado zanurzyła się w puszczy i doszły tylko wieści o śmierci wszystkich jucznych zwierząt. Marlow w końcu wyruszył statkiem, a jego podróż wydała mu się wędrówką wstecz do początków świata, gdy rośliny i zwierzęta panowały na Ziemi. Bohater czuł się, jakby był zaczarowany i odcięty od wszystkiego, co wcześniej znał i przeżywał. Miał wrażenie, że w ciszy przygląda mu się tajemnicza siła rozmyślająca nad jakimś nieprzeniknionym zamiarem. Musiał bardzo uważać na przeszkody ukryte pod powierzchnią wody w nurcie rzeki.

Statek czasem popychało dwudziestu ludożerców zaciągniętych w charakterze załogi. Mieli z sobą zapas mięsa hipopotama, które psuło się, ale nie zjadali się wzajemnie, o czym z przekąsem poinformował Marlow słuchaczy. Na tych ludzi mógł liczyć. Na pokładzie oprócz dyrektora było jeszcze trzech czy czterech pielgrzymów. Co pewien czas z roślinności przy brzegu wyłaniała się stacja i można było zobaczyć jej białych pracowników. Kapitan parowca miał wrażenie, jakby jakiś czar trzymał owych ludzi na miejscu jak na uwięzi. 

ZDJĘCIE Z SERWISY PIXABAY, AUTOR: JamesDeMers

Statek przypominał umorusanego chrząszcza pełzającego u stóp milionów olbrzymich potężnych drzew. Ściana lasu zamykała się za nimi, przenikali do jądra ciemności. Wędrowcy słyszeli dźwięki bębnów i nie wiedzieli oczywiście, co to oznacza. Czasem napotykali na grupy krajowców reagujących żywo na ich obecność, ale zrozumienie tych gestów, okrzyków było dla Marlowa niemożliwe. Nie wiedział, czy załoga parowca była przez przedhistorycznych ludzi przeklinana, witana, czy traktowana jak bóstwa, do których się modlili. Dla kapitana statku wstrząsające było to, że ziemia wokół była czymś niezwykłym, ale ludzie nie sprawiali wrażenia odmiennych, „nieludzkich”. To pokrewieństwo, powinowactwo, więź między nim a krajowcami przejmowała go bardzo.

Zachowania tubylców wydawały mu się brzydkie, ale czuł w nich radość, wściekłość, smutek, męstwo, ofiarność. Widział w nich prawdę, człowieczeństwo. To tu Marlow wypowiada do słuchaczy opowieści na Tamizie ważne słowa o credo, o swoistym systemie wiary, które wobec nowych warunków, sytuacji trzeba stworzyć i nie ufać wyuczonym zasadom.

To jedna z najważniejszych prawd z przesłania Józefa Conrada Korzeniowskiego. Człowiek odpowiada przed samym sobą za swoje czyny nawet wtedy, gdy nie ma żadnej zewnętrznej instancji, która mogłaby odprawić nad nim sąd.

Kapitan nie wysiadł, by nawiązać nić przyjaźni z krajowcami. Prowadził statek po niebezpiecznym i nieoznakowanym, oczywiście, szlaku. Rury z parą przeciekały, a kadłub i maszyneria były mocno wyeksploatowane.

Marlow przyuczył do pomocy na mostku jednego z krajowców, który okazał się dość zdolny. Utrzymanie maszyny, pary, ciśnienia w optymalnym stanie wymagało dużej koncentracji, a szlak wodny dla kapitana był trudny. Pięćdziesiąt mil przed stacją Kurtza wędrowcy napotkali szopę z drewnem przeznaczonym dla nich oraz notatką, by zbliżali się ostrożnie, ale pośpiesznie. Marlow znalazł w budynku stary poradnik dla marynarzy z dopiskami sporządzonymi jakimś szyfrem. Tekst książki był dla narratora – podróżnika budujący. Biło z niego światło wiedzy i starania o bezpieczeństwo innych, ślad dobrze znanej kapitanowi parowca cywilizacji.  

Marlow zastanawiał się też pod koniec drogi, czy powinien porozmawiać  z Kurtzem o dyrektorze. W końcu uznał, że na to, kto będzie rządził w spółce tak czy inaczej nie ma wpływu. Za radą dyrektora na osiem mil przed celem podróży kapitan statku zdecydował o nocowaniu na środku rzeki. Zapadająca noc i przyroda wokół kojarzyły się opowiadającemu z transem. Nazajutrz przeraził pasażerów i część załogi krzyk i wrzawa głosów ludzkich na brzegu. Parowiec spowiła gęsta mgła. Krajowcy na pokładzie mieli twarze czujne, ale nie przestraszone. Jeden z nich powiedział, że tych z lądu chętnie by zjedli. Marlow zdał sobie sprawę z tego, że ludzie ci mieli prawo być głodni. Resztki psującego się mięsa ktoś z pielgrzymów, czyli Europejczyków wyrzucił do wody. Nikt nie myślał o zaopatrzeniu Afrykanów w pożywienie. Płacono im trzema kawałkami miedzianego drutu co tydzień. Za tę dziwną walutę w teorii powinni kupować sobie pożywienie w okolicznych wioskach, ale w praktyce rzadko takie napotykano albo w ogóle nie zatrzymywano się przy nich. Marlow wyraził zdziwienie, że tych trzydziestu krajowców nie rzuciło się pod wpływem głodu na pięciu pracowników spółki. Poczynił nawet pewną dygresję na temat siły głodu, tego, jak trudno go znieść. Zastanawiał się, dlaczego kanibale nie zjedli Europejczyków. Przypuszczał, że może odegrał jakąś rolę pierwotny honor.

Marlow wspomniał, że w owym czasie miewał już objawy choroby, gorączkę. Poprzedzała ona mający nastąpić później poważniejszy atak. Krzyk, który nieoczekiwanie wybuchł na brzegu, zdaniem kapitana parowca nie zapowiadał ataku, którego obawiał się dyrektor. Według narratora, był w tej wrzawie jakiś smutek. Rzeczywiście do czynnej akcji „dzikich” doszło później, po podniesieniu się mgły, zaledwie półtorej mili przed stacją Kurtza. Zdaniem Marlowa podjęta została pod wpływem rozpaczy i miała charakter opiekuńczy. Na statek spadły drobne kijki, które były strzałami. Pielgrzymi z parowca odpowiedzieli, dając ognia w gąszcz z karabinów. Atak udało się przerwać dźwiękiem parowego gwizdka pokładowego. Krajowiec, sternik, którego do pracy przyuczył jeszcze poprzedni kapitan, został zabity dzidą lecącą z brzegu, być może dlatego, że podniósł okiennicę i użył karabinu, nie starając się ukryć.

Marlow podejrzewał, że Kurtz także najprawdopodobniej już nie żyje i zrobiło mu się smutno, że nie będzie mógł z nim porozmawiać. Wiedział, że to człowiek mający niezwykłe umiejętności pozyskiwania, zdobywania, wyłudzania ogromnych ilości kości słoniowej dla firmy, ale wyobrażał go sobie nade wszystko jako niezwykle utalentowanego mówcę. Odczuwał boleśnie stratę, a słysząc oznaki dezaprobraty u słuchaczy, dał im do zrozumienia, że nie byli na jego miejscu, ich życie jest ustabilizowane, nie odczuwali też skutków podwyższonej gorączki.

Kurtz był dla Marlowa przede wszystkim głosem. Mógł go jednak, jak się okaże dalej, słuchać. Opowieści o licznych talentach handlowca mimo wszystko nie znalazły później potwierdzenia, a na pewno nie takie, jakiego podróżnik się spodziewał. Marlow oświadczył, że ten człowiek zajął wysokie miejsce wśród szatanów tamtego kraju. Dodał, że mówi to dosłownie.

Marynarz wyjaśniał następnie słuchaczom na Tamizie, że nie mogą zrozumieć człowieka żyjącego w krainie pradawnych wieków, w samotności i ciszy. To cywilizacja ujmuje człowieka w karby, narzuca mu granice, chroni przed szaleństwem, złem. Marlow dodał, że diabła nie interesuje zdobycie duszy głupca. Sami możemy domyślić się, dlaczego, choć narrator pozostawia to niedopowiedzianym. Dopiero ludzie niezwykle inteligentni zdolni są do zła na wielką skalę, demonicznego, urastającego do rozmiarów zbrodni, ludobójstwa. Przypominam o swoim skojarzeniu Kurtza z Hitlerem, ale i towarzyszom komunistom też wiele nie brakowało.

Opowieść Marlowa trochę się skomplikowała, o czymś mówił z wyprzedzeniem, coś pomijał, wracał, przeskakiwał od rzeczy ważnych do mniej istotnych. Wspomniał o dziewczynie kierownika stacji, o ogromnych zmagazynowanych ilościach kości, którą Kurtz wydobywał nawet spod ziemi, gdzie zakopywali ją „Murzyni”. Cały parowiec był nią w powrotnej drodze zapełniony. Handlowiec mówił „moja dziewczyna”, „moja kość słoniowa”, „moja rzeka, „moja stacja”.  

Sam narrator przypisał siebie do zwykłych ludzi, którzy ani nie stają się demonami, ani nie są istotami na wskroś niebiańskimi. Powinni natomiast radzić sobie z rzeczami trudnymi i oddawać jakiemuś celowi.

Kurtz, jak powiada narrator, przyszedł z „głębi nicości” i był duchem „wtajemniczonym”, zaszczycił go swą ufnością przed ostatecznym zniknięciem. Może istotna była tu możność rozmawiania po angielsku. Kurtz kształcił się w częściowo w Anglii.  W tym miejscu w opowieści Marlowa padają te znamienne słowa, że „cała Europa złożyła się na Kurtza”. Ojciec był na wpół Francuzem, matka na wpół Angielką. Międzynarodowe Towarzystwo Tępienia Dzikich Obyczajów powierzyło mu napisanie referatu. Marlow przeczytał tekst, całe siedemnaście stron. Autor dowodził, że Europejczycy wydają się miejscowym nadnaturalnymi istotami i dlatego mogą rozwinąć w stosunku do tubylców działalność pożyteczną, „dodatnią” na dużą skalę.

Tu Marlow wspomniał, że później „rozkleiły się nerwy” twórcy  tekstu i uczestniczył w rytuałach, obrzędach, podczas których miejscowi oddawali mu cześć tak jak bogom.  Cała wypowiedź bardzo wzniosła w tonie kończyła się zdaniem: „Wytępić wszystkie te bestie”. Kurtz chciał, by Marlow przechował broszurę jego autorstwa. Narrator mówi, że przypadło mu w udziale decydowanie o tym, co stanie się ze spuścizną po kierowniku stacji, który mimo wszystko nie był osobą pospolitą. Posiadał talent pociągania za sobą pierwotnych dusz. Marlow powiada, że nie mógł o nim zapomnieć, choć nie poświadczyłby, że wart był utraconego życia sternika, który zginął przez swój brak rozwagi, gdy podniósł okiennicę. Jego przedśmiertnego spojrzenia Marlowa także zapomnieć nie mógł.

ZDJĘCIE Z SERWISU PIXABAY – AUTOR: EZEQUIEL – LOUIS – YAN

Zwłoki utraconego sternika kapitan parowca szybko wrzucił do wody, ponieważ wolał, by zjadły go ryby niż drwale pracujący dla spółki, a będący kanibalami. Pośpiech, z jakim uczynił to podróżnik, wywołał dezaprobatę pielgrzymów i dyrektora. Wszyscy wtedy przypuszczali, że Kurtz nie żyje. Ten z pielgrzymów, który cieszył się najbardziej z ostrzelania postaci na brzegu, nazwany został w opowieści przez Marlowa „krwiożerczym, małym, bojaźliwym łajdakiem”. Tak zwracam uwagę zwłaszcza wobec krytyki pod adresem Conrada Korzeniowskiego, że pokazał się w swej powieści jako rasista. Sądzę, że to nieprawda. Wielokrotnie bowiem podkreślał człowieczeństwo krajowców, pokazywał skalę doznanych krzywd ze strony najeźdźców.

W końcu parowiec dotarł do stacji Kurtza. Na brzegu czekał na pracowników spółki młody człowiek przypominający wyglądem arlekina. W „Czasie Apokalipsy” to rosyjski fotoreporter obwieszony aparatami do robienia zdjęć. W powieści, a w filmie ten szczegół został zachowany, pełniący honory gospodarza radzi, by zostawić nieco pary w kotle, by móc uruchomić gwizdek. Jego dźwięk wystarczy, by przepłoszyć miejscowych. Przybysze jeszcze z rzeki zobaczyli resztki palisady, ogrodzenia i zaniedbany budynek z dziurami w dachu. Marlow chwilę rozmawiał z młodym człowiekiem, który wyraził zadowolenie z pojawienia się gości. Zapewnił, że miejscowi obsypujący strzałami statek nie mieli złych zamiarów, choć on sam stara się ich trzymać z daleka.

Rosjanin był synem archijereja, chrześcijańskiego duchownego, uciekł ze szkół i zaciągnął na angielski statek. Jak wielu młodych, chciał zakosztować przygód. Co do rozmów z Kurtzem, zapewnił, że z tym człowiekiem się nie rozmawia, jego się słucha. Młodzieniec był w pełni zmanipulowany przez kierownika stacji, czego dowodem będzie sposób, w jaki przyjął przejawy agresji i brutalne zastraszenie z jego strony, o czym później.

Dwudziestopięciolatek przekonał jakąś holenderską firmę, by posłała go w głąb lądu i przez dwa lata tułał się wzdłuż rzeki, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z niebezpieczeństw. Zapewnił, że Holendrom posłał jakąś partię kości słoniowej. W domku nad rzeką przygotował dla przybyszów drewno. Marlow zrozumiał, że za rzekomy szyfr wziął notatki czynione przez rozmówcę po rosyjsku. Przekazał Rosjaninowi jego książkę, a ten bardzo się ucieszył. Syn archijereja dodał, że z trudem utrzymywał na dystans miejscowych, którzy po prostu nie chcą, by Kurtz odjechał. Zapewnił, że ów człowiek wzbogacił mu duszę. 

Marlow trochę podziwiał w młodzieńcu awanturniczego ducha, który nim zawładnął, choć życie człowieka w stroju pokrytym kolorowymi latami było warte niewiele. Od dziczy żądał przestrzeni. Złudny czar pchał go naprzód i jednocześnie ochraniał. Kapitan parowca nie zazdrościł jednak młodemu człowiekowi jego fanatycznego uwielbienia dla Kurtza.

Kierownik stacji natomiast miał w nim znakomitego słuchacza. Kiedyś rzekomo Rosjanin całą noc słuchał jego opowieści o miłości. Naiwny nieco samotny wielbiciel przygód pielęgnował swego mentora w czasie dwóch chorób, ale w jego wędrówkach zazwyczaj nie uczestniczył. Przy okazji wyszło na jaw, że gdy Kurtz nie miał już towarów na wymianę, to wykorzystywał broń palną, naboje, by zdobyć pożądany surowiec. Może nie tyle groził, co przekazywał niektórym plemionom amunicję. W końcu młodzieniec potwierdził, że uwielbiany przez niego człowiek namówił część plemion, by poszły za nim. Wzbudził u krajowców lęk. Przybył z gromem i błyskawicą. Rosjanin, który wydawał się w pełni pod wpływem oddziaływania kierownika stacji, podkreślał z przekonaniem, że nie wolno Kurtza oceniać jak zwykłego człowieka.  

Mężczyzna, który początkowo skojarzył się narratorowi z uciekinierem z jakiejś wędrownej trupy aktorskiej, dodał, że handlarz kością chciał kiedyś i jego zastrzelić. Zażądał od chłopaka kości słoniowej, którą ten otrzymał w zamian za pewne przysługi od naczelnika jednej z wsi. Kurtz groził odebraniem życia, więc kość dostał, ale Rosjanin spod czaru agresora wcale się nie uwolnił. Młodzik ze strachu schodził czasem z drogi panu życia i śmierci, ale nie potrafił go opuścić. Marlow usłyszał, że Kurtz wiele cierpiał i że syn archijereja namawiał go do wyjechania z tych stron, do powrotu. Chciał wracać razem z nim.

Marlow nie powstrzymał się od stwierdzenia, że bohater tej opowieści jest wariatem, co, oczywiście, znów wywołało ostry protest rozmówcy. Kapitan statku dowiedział się, że kierownik stacji wrócił po kilku miesiącach nieobecności na czele wojowników ludu znad jeziora i zapewne zamierzał dokonać najazdu na kraj za rzeką w celu zdobycia kolejnej partii pożądanego towaru. Stan jego zdrowia uległ jednak pogorszeniu. Ta wiadomość właśnie przyciągnęła Rosjanina. Podjął ryzyko.

Marlow przyłożył do oczu szkła lornetki. Pamiętał, że w gąszczu wciąż czają się ludzie, których zamiary są niejasne. Dostrzegł wtedy, że na słupach ogrodzenia ponabijane są ludzkie głowy w stanie już zaawansowanego rozkładu.  Ta brutalność nie miała, jak usłyszał później od dyrektora kapitan parowca, żadnego sensu. Nic nie przyniosła, a Kurtz, według słów jednego z oficjeli firmy, po prostu swoimi metodami zrujnował okręg. Tu Marlow ocenił, że kierownik stacji musiał być pozbawiony czegoś ważnego. Poddał się namiętnościom. Pojął to prawdopodobnie na samym końcu swej ziemskiej wędrówki. Narrator powiada, że dzicz wcześnie przejrzała Kurtza i wywarła na nim zemstę za najście. Szeptała mu do ucha o tym, z czego mógł zdać sobie sprawę dopiero w wielkiej samotności. Uległ temu.

Rosjanin zaczął tłumaczyć się, dlaczego nie zdjął głów. Podkreślił to, jak wielki jest wpływ kierownika stacji na krajowców. Wodzowie dzikich przychodzą zobaczyć Kurtza i czołgają się przed nim. Gdy kapitan statku oświadczył, że nawet o tych praktykach nie chce słyszeć, młodzieniec popatrzył na niego ze zdumieniem i oznajmił, że przybysz nie ma pojęcia o panujących tu warunkach, a głowy należały do buntowników. Tu z kolei Marlow wybuchnął śmiechem. Słyszał wszak nieraz już, że krajowcy, to wrogowie, buntownicy, zbrodniarze. Marynarz podejrzewał, że Rosjanin, gdyby zaszła taka potrzeba, też czołgałby się przed Kurtzem. No, ale narrator jako przyczynę swego braku entuzjazmu wskazał słuchaczom na Tamizie, oczywiście, z sarkazmem w tonie, że on sam nie słyszał przecież mów lokalnego geniusza na temat miłości, może sprawiedliwości i kto wie jeszcze czego.   

Kurtza w oczach młodzieńca usprawiedliwiało rzekomo to, że był kimś wybitnym, z wielkimi ideami. W dodatku opuszczono tego wielkiego człowieka. Na stacji nie ma odpowiedniego pożywienia dla chorych i lekarstw. Rozmowę przerwało pojawienie się grupki ludzi idących od zabudowań z zaimprowizowanymi noszami. Wokół rozległ się krzyk i z mrocznego lasu wyłoniły się postacie z tarczami w rękach, łukami, dzidami.

Kurtz, bardzo wychudzony i osłabiony, przemówił do krajowców. Tłum „dzikich” zniknął w lesie. Kierownik stacji położony został w jednej z kajut i zajął się przeglądaniem korespondencji, którą na statku mu przywieziono. Marlow usłyszał, jak się do niego zwraca. Był po wielkim wrażeniem jego głosu, naturalnej siły. Podróżnik zobaczył też kochankę Kurtza, „piękną, dziką, przepyszną, płomiennooką”. Dla kapitana była ona symbolem duszy nieznanego, tajemniczego lądu. Niosła wysoko głowę, ozdabiały ją bransolety, amulety, paciorki, mosiężne kółka.

Nie weszła na statek, choć przez chwilę się wahała. Syn archijereja oświadczył, że gdyby próbowała się dostać na statek, zabiłby ją. Poprzednio miał z nią scysję i choremu Kurtzowi robiła o to awanturę. Rosjanin starał się ostatnio trzymać ją poza obrębem domu. Marlow usłyszał strzępy rozmowy kierownika stacji z dyrektorem, w której operatywny zdobywca kości zapewniał, że nie jest w tak złym stanie, jak to wygląda i że na pewno powróci, by do końca zrealizować swoje plany, które mu teraz psują. Dyrektor wyszedł porozmawiać z kapitanem, ale po to pewnie, by się przekonać, czy ma go po swojej stronie. Wszak pamiętamy, że traktował Kurtza jako swego głównego konkurenta, rywala w wyścigu do najwyższych stanowisk w spółce. Dyrektor mówił zatem, że Kurtz zastosował niewłaściwe metody, wyrządził firmie więcej złego niż dobrego.

Marlow miał dość tych intryg i ze złością zapewnił dyrektora, że jego sekretarz, wypalacz cegły sporządzi wygodny dla niego raport. Dodał, że wciąż uważa Kurtza za człowieka wybitnego. Podróżnik stanął zatem w pozycji, która dawała mu jeszcze szansę wyboru między dwoma koszmarami, jak sam to określił. W istocie rzeczy też uważał już kierownika stacji za schodzącą gwiazdę. Poradził Rosjaninowi, który zobaczył w kapitanie sojusznika jego sprawy, by oddalił się jak najszybciej, gdyż dyrektor nie miał o nim najlepszego zdania. Dodał młodzieńcowi trochę nabojów i zapewnił, że dobrej sławie Kurtza z jego strony nic nie grozi. Syn archijereja przyznał, że atak na parowiec zorganizował sam uwielbiany przez niego handlarz, gdyż liczył, że w ten sposób przybysze zostaną odstraszeni i uznają, że kierownik stacji już nie żyje.

W nocy Marlow zorientował się, że kierownik stacji zniknął. Poszedł jego śladem w głąb lasu i zastąpił mu drogę w sąsiedztwie jednego z ognisk palonych przez tubylców. Starał się go zatrzymać, ale, jak twierdził, czar dziczy przyciągał mężczyznę do siebie, uwodziły go wspomnienia dawnych zaspokajanych tu namiętności. Kurtz nie miał nic nad sobą i pod sobą. Jego dusza była obłąkana, choć umysł jasny.

Marlow ściągnął ostatecznie kierownika stacji na pokład parowca. Zajrzenie do wnętrza, przyjrzenie się osobowości zbrodniarza uznał kapitan statku za jedną z największych prób, przed jakimi stanął w życiu. Dusza Kurtza nie miała żadnej wiary, żadnego hamulca czy lęku. Walczyła na oślep sama z sobą. Wybuch szczerości tego człowieka mógł zachwiać wiarą w ludzkość.

Kiedy następnego dnia statek rozpoczął rejs powrotny, tubylcy zgromadzili się na brzegu. Jakimiś okrzykami żegnali kogoś, kto tak wiele znaczył dla nich. Kurtz przyznał, że rozumie te słowa pochodzące z lasu. Marlow uruchomił gwizdek, widząc, że pielgrzymi wydobyli strzelby i są gotowi ich użyć. Dźwięk wywarł spodziewane wrażenie, ale Europejczycy z pokładu oddali strzały również.

Dyrektor był bardzo zadowolony z przebiegu wyprawy. Wszystko ułożyło się po jego myśli. Teraz wraz z pielgrzymami patrzył na kapitana z niechęcią. Kurtz mówił, zdradzając swą manię wielkości, o marzeniach, planach, sławie, karierze, narzeczonej. Dar wymowy go nie opuścił, choć ciało było coraz słabsze.

Doszło do kolizji statku z jakąś niewidoczną przeszkodą i Marlow musiał zająć się naprawą. Kurtz powierzył mu pakiet papierów i fotografię, by nie dostał tych rzeczy w swoje ręce dyrektor. Były już kierownik stacji czuł zbliżającą się śmierć. Nie wszystko, co mówił, było zrozumiałe. Marlow sądził, że mogą to być strzępki jego myśli, artykułów, które kiedyś redagował. Deklarował chęć pisania do gazet dalej, by szerzyć, rozpowszechniać idee.

Tuż przed śmiercią na twarzy mężczyzny kapitan dostrzegł wyrazy pychy, siły, strachu i rozpaczy, tak jakby przeżył w pośpiechu na nowo całe swoje życie. Ostatnie jego słowo to „ohyda”. Dyrektor poczuł się usatysfakcjonowany. Kurtza pochowano w jakiejś dziurze na lądzie. Marlow krótko potem sam stanął na krawędzi życia i śmierci. Przetrwał, ale przyznał, że nie miałby do powiedzenia przed skonaniem niczego równie ważnego, jak słowa Kurtza. Dlatego podtrzymywał zdanie, że był to ktoś wybitny. Osądził siebie, ocenił mrok tkwiący w nienawiści i chciwości. Kapitan i narrator snuł jeszcze rozważania o błahości ludzkiego istnienia, zagadkowym jego sensie oraz przeznaczeniu. Jego los obciążony był jeszcze konicznością doprowadzenia do końca spraw handlarza i agenta.

Marlow w okresie choroby tkwił w swoim jakimś niepojętym świecie bez nadziei i pragnień. W Europie trafił znów do siedziby spółki w Brukseli i widział ludzi, dla których nie żywił cienia szacunku. Ich zachowanie , krzątanina wokół interesów, pospolita głupota i poczucie bezpieczeństwa zasługiwały w oczach podróżnika na pogardę. Męczyła go jeszcze gorączka. Nie wiedział, co zrobić z osobistymi rzeczami zmarłego, ponieważ jego matka także odeszła. Odwiedził go pewien jegomość, starający się wydobyć dokumenty Kurtza, ale Marlow pozostał niewzruszony. Nie oddał ich nawet dyrektorowi jeszcze w Afryce. Człowiek, który w Europie odwiedził podróżnika, odgrażał się, że spółka ma prawo do informacji o „swych terytoriach”. Straszył sądem, ale marynarz przekazał mu jedynie raport o „Tępieniu dzikich obyczajów”.

Dwa dni później u podróżnika pojawił się jakiś krewny Kurtza i utrzymywał, że jego kuzyn był wielkim muzykiem. To zbiło z tropu narratora, który sądził, że miał do czynienia z dziennikarzem potrafiącym malować lub malarzem zajmującym się pisaniem do prasy. Ostatecznie rozmówcy musieli zgodzić się, że zmarły był uniwersalnym geniuszem. Członkowi rodziny Marlow przekazał jakieś rodzinne listy handlarza kością.

Następnym gościem okazał się kolega Kurtza z redakcji. Dziennikarz uważał, że zmarły nie potrafił pisać, ale znakomicie przemawiał, był człowiekiem „krańcowym”, potrafił zelektryzować każde zgromadzenie i wmówić w siebie wszystko. Jego właściwą dziedziną powinna stać się polityka w „zakresie popularnym”. Byłby świetnym liderem jakiejś skrajnej partii. Przypomnę, Conrad Korzeniowski przewidział pojawienie się przywódców politycznych pociągających za sobą masy i osiągających swoje cele poprzez zbrodnie i kult jednostki. Jak się to stało? Po prostu, pisarzom to się przydarza. Są świetnymi obserwatorami, mają znakomite przeczucia  i intuicje, widząc i analizując procesy zachodzące wokół nich.

Ten fragment możemy też podsumować refleksją, iż kolonie przyciągały ludzi specyficznych. Czy Kurtz był naprawdę tak zdolny? Nie był osobowością miałką, przeciętną, ale chyba jednak nie posiadał zdolności i umiejętności w wystarczającym stopniu, skoro nie osiągnął niczego w Europie i musiał szukać szczęścia w Afryce, gdzie w końcu powaliła go jedna z groźnych chorób.

Kierowany chęcią zamknięcia historii zmarłego i w pewnym stopniu jakąś potrzebą lojalności odwiedził Marlow dziewczynę ze zdjęcia, narzeczoną Kurtza. Okazało się to spotkanie trudną próbą dla podróżnika. Przypomniał sobie małostkowe troski umierającego o kość słoniową, którą zdobył, która znalazła się na statku, a  którą musiała przejąć spółka. Nikczemność, męka duszy, podłość, ostatnie słowa, domaganie się sprawiedliwości – wszystko stanęło przed oczami narratora, gdy zbliżał się do rezydencji zamożnych ludzi.

Rok upłynął od śmierci agenta, a kobieta wciąż nosiła po nim żałobę. Podróżnik miał przed sobą kobietę dojrzałą, która nie przebolała jeszcze straty. Dzieliła się z gościem swoim podziwem dla ukochanego. Twierdziła, że znała go najlepiej i że jest jego godna. Przykro jej było, że ona go przeżyła. Ten fragment stanowi znakomity przykład impresjonizmu powieści Conrada. Jedna i ta sama osoba różnym ludziom wydawał się kimś zupełnie innym. Marlow czuł się zakłopotany, słuchając słów uwielbienia, zachwytu dla agenta spółki, który nie wahał się okradać mieszkańców Afryki z ich zasobów i uciekać się przy tym do najnikczemniejszych metod, manipulując, ingerując w miejscową kulturę, okłamując i niosąc śmierć. 

Być może Kurtz cierpiał niedostatek przez całe życie i ta względna bieda wygnała go na nieprzyjazne tereny Afryki. Do Marlowa dotarły informacje, że rodzina narzeczonej nie akceptowała jej zaręczyn z mężczyzną. Kobieta snuła swe wspomnienia. Podkreślała, że zmarły był kimś wielkim i pociągał do siebie ludzi tym, co było w nich najlepsze. Czuła się szczęśliwa i wyróżniona, że korzystała z kontaktów z wielkim człowiekiem, jego szlachetnym sercem, wspaniałomyślną duszą. Twierdziła, że ludzie go podziwiali i dobroć jaśniała w każdym jego czynie. Pozostaną po nim jego słowa i przykład. Marlow nie zdradził kobiecie prawdy, w którą być może by nie uwierzyła. Taktownie potwierdzał narzeczonej jej przeświadczenia, przytakiwał. W niektórych gestach gospodyni widział zachowanie kochanki agenta z jego stacji w Afryce.

Marlow na pytanie o moment śmierci, odpowiedział, lawirując między kłamstwem i bolesną prawdą, że Kurtz zmarł tak, jak żył. Zapytany o ostatnie słowa, zdecydował się jednak na zmyślenie. Powiedział, że ostatnim słowem zmarłego było imię narzeczonej. Kobieta wyznała, że była tego pewna. Podróżnik miał wrażenie, że niebo zwali mu się na głowę. Kurtz chciał sprawiedliwości, ale on nie mógł mu jej oddać. Wokół, w pokoju i na zewnątrz, zrobiło się zbyt ciemno. Nie umiał odtworzyć prawdy przed kobietą.

Słuchacz Marlowa, po tym, gdy marynarz zakończył swa opowieść, zauważył, że  przed nimi otworzył się szlak wodny wiodący do najdalszych krańców ziemi, ciągnący się w głąb niezmierzonych ciemności.

Tak oto kończy się powieść, zostawiając czytelnika z ogromnym materiałem do przemyśleń. Czy Kurtz naprawdę był tak interesującym, ciekawym, mądrym człowiekiem, zanim wypłynął do Afryki? Czym jest niezmierzona ciemność? Czy „jądro ciemności” to rdzeń ludzkiej duszy skłonnej do czynienia zła, czy kres naszego istnienia, po którym nie wiadomo, co może nastąpić, czy metafizyczne zło?

Warto przypominać tę powieść, ponieważ jej autor zareagował na postępujące w świecie procesy… moglibyśmy powiedzieć: g l o b a l i z a c y j n e… Pokazał przecież rozszerzanie wpływów firm, państw, cywilizacji europejskiej. Dostrzegł problem rozbieżności szczytnych idei z chciwością i realizacją egoistycznych interesów. Zobaczył też czające się naprawdę “za rogiem” niebezpieczeństwa. Zaczęły się spełniać po dwóch dziesięcioleciach od napisania dzieła. Charyzmatyczni przywódcy, szczytne hasła, masowe ruchy i zbrodnie ludobójstwa. 

Przywołani przez Marlowa na początku jego opowieśći Rzymianie nieśli przecież światło cywilizacji, do pewnego stopnia modernizowali zagarnięte, zdominowane terytoria także Anglicy, Francuzi… rzecz tylko w tym, że więcej tu było grabieży niż uczciwie zawartych kontraktów. 

 

Jeśli spodobała Wam się moja praca, wracajcie na strony bloga, polecajcie znajomym, polubcie fanpejdż na Facebooku: Klasyka Literatury i Filmu.

Gdyby ktoś z Waszych kolegów, bliskich, dorosłych bądź uczniów chciał skorzystać z zajęć doskonalących sztukę pisania lub przygotowujących do egzaminów, podeślijcie mu kontakt do mnie, który znajdziecie w głównym menu albo na stronie Sztuka Słowa.   

Od ponad 25 lat nieprzerwanie uczę języka polskiego, przygotowując przede wszystkim do matury, polskiej, międzynarodowej, w zakresie podstawowym i rozszerzonym oraz do egzaminów na koniec szkoły podstawowej. 

Wspieram dzieciaki i nastolatków z edukacji domowej. 

Firma Sztuka Słowa jest dosyć znana w Warszawie. Teraz on-line pracuję także z młodzieżą z innych miast w Polsce i poza granicami. 

W zakładce Kontakt znajdziecie numer telefonu i adres email.  

 

Jeśli macie ochotę wesprzeć finansowo działanie tego serwisu, przyczynić się do jego rozwoju, możecie dokonać wpłaty/przelewu na konto firmy: Sztuka Słowa PL, Tomasz Filipowicz.

Nr: 15 2490 0005 0000 4500 8617 6460 

Tytułem: SERWIS EDUKACYJNY 

Dziękuję wszystkim za odwiedziny i pozdrawiam. 

Kategoria:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *