Gustaw Herling-Grudziński: “Inny świat” – omówienie, opracowanie, opis, streszczenie, problematyka

14 październik, 2022 12:39 Zostaw komentarz

Pomnik Poległym i Pomordowanym na Wschodzie, Warszawa 

„Inny świat” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego to wielkie dzieło ludzkiego umysłu i talentu, ale zarazem książka straszna. Ten utwór zagląda czytelnikowi do duszy i pyta go o wartość jego życia, o wolność, godność, niezależność, które ocalił bądź pozwolił sobie odebrać. Mimo pierwszego skojarzenia – łagry, wojna, totalitaryzm, „Inny świat” jest ponadczasową rozprawą o człowieczeństwie i warto ją studiować, by strzec pilnie najważniejszych wyznaczników naszej cywilizacji i praw jednostki do życia, decydowania o sobie, myślenia. „Inny świat” nie powinien stać w waszej biblioteczce. Przynajmniej raz na jakiś czas powinien leżeć na biurku lub przy łóżku. 

Świadectwo.

Tak się złożyło, że tak zwany wolny świat, żeby uporać się z jednym łobuzem, czyli Hitlerem, musiał, jak to ujął Norman Davies, wezwać na pomoc innego łobuza, czyli Stalina. To, oczywiście, ogromne uproszczenie, ale ZSRR zajął w zwycięskiej koalicji bardzo mocną pozycję. Komunizm był długo na Zachodzie niezwykle modny wśród intelektualnych elit. Pod prąd tym tendencjom szli nieliczni, Orwell chociażby. Gustaw Herling-Grudziński nie mógł liczyć na uznanie i popularność osiągniętą dzięki krytyce wschodniego totalitaryzmu. ZSRR strzegł pilnie tajemnic o zbrodniach ludobójstwa. Zaraz po wojnie w ogóle nie wypadało tego państwa krytykować. Zachodnim elitom politycznym oczy otwierały się bardzo powoli, elitom intelektualnym jeszcze wolniej.

Studium.

Tekst ma charakter reportażu, czyli relacji naocznego świadka. To, czego autor nie doświadczył, nie poznał, pochodzi z opowiadań, zwierzeń, opowieści współwięźniów. Dzięki temu uzyskany został walor autentyczności dokumentu. Pisarz nie opisuje po prostu życia dwudziestowiecznych niewolników. Przygląda się ludzkim postawom, reakcjom, mechanizmom obronnym, wpływowi niezwykle trudnych warunków na moralny zmysł ofiar, religijność, ich wolę i możliwości przyzwoitego zachowania się.

Pokazuje, jakie spustoszenie w umysłach wywołały ideologie.

Autor analizuje też zasady funkcjonowania dziwacznego systemu społeczno-politycznego, który w tym wydaje się gorszy od niemieckiego nazizmu, że uderzał ślepo we wszystkie środowiska, niszczył ludzi bardzo wartościowych, lojalnych wobec swego narodu i państwa, oddanych komunistów, patriotów, naukowców, artystów. Skala tego barbarzyństwa przeraża, ale też wskazuje, do czego pewne jednostki, środowiska są zdolne. Przecież aparat represji liczył setki tysięcy. Sami jego funkcjonariusze także padali ofiarą tak zwanych czystek.

Terror i gospodarka.

Aresztowania obejmujące miliony obywateli ZSRR, długotrwałe wyniszczające śledztwa i wymagalne przyznania się do rzekomych win służyły utrzymaniu ludzi w strachu. Uzasadniały też konieczność organizowania i funkcjonowania specjalnych służb, więzień i obozów pracy. Znikał kolega z fabryki czy instytucji, sąsiad, dalszy znajomy, dawny wykładowca z uczelni, ale też przyznawał się do zdrady ideałów rewolucji wybitny komunista, polityk. Ty też mogłeś być w każdej chwili zatrzymany, a poza tym wróg nie śpi, władza musi być czujna i działać.

Obozy pracy, łagry dawały zacofanej i wyniszczonej złym zarządzaniem i wojnami gospodarce ZSRR narzędzie do pozyskiwania naturalnych zasobów i wykonywania prac minimalnym nakładem kosztów. Za nędzne wyżywienie miliony wydobywały w kopalniach surowce, złoto, uran, rąbały lasy, budowały koleje, kanały, ośrodki przemysłu. Miejsca zniewolenia były traktowane jak przedsiębiorstwa w pełnym tego słowa znaczeniu. Więźniów rozliczano z wykonywanej pracy, stosownie do tego przydzielano jedzenie, wyznaczano plany do realizacji.

Pod koniec utworu pisarz relacjonuje swą podróż do polskiego wojska i pokazuje nam części kraju i ludzi na rzekomej wolności. Widzimy, dzięki temu świadectwu, w jakiej pogardzie znajdowali się mieszkańcy Rosji Radzieckiej i innych rządzonych przez komunistów krajów.

Liczono się, oczywiście, z tym, że więzień obozu umrze z wycieńczenia, ale NKWD dostarczało „wrogów ludu” w takich ilościach, że rąk do pracy nie brakowało. Wyeksploatowanie, destrukcja, fizyczne i moralne wyniszczenie uwięzionych stanowiło część mechanizmu zarządzania. Osadzeni sprowadzeni byli do poziomu istot do tego stopnia biologicznie zdeterminowanych, że instynkty zagłuszały świadomość, myślenie, kulturowy kapitał. Głodujący walczyli między sobą o odpadki, najsłabsi, skreśleni już niejako przez władze łagru, żebrali. Donoszenie jednych więźniów na innych do władz nikogo nie dziwiło, prostytucja była częścią walki o życie, samookaleczenie dla kompletnie wyczerpanych i wyeksploatowanych stanowiło jakąś formę ratunku, gdyż otwierało drogę do pobytu w szpitalu bez udręki katorżniczej pracy i z lepszym wyżywieniem.

„Inny świat” to książka straszna. Pokazuje bezmiar cierpienia ofiar, w większości zupełnie zapomnianych. Przedstawia oceany ludzkiej podłości, demoniczne zło, ponieważ ktoś to piekło na Ziemi stworzył. Ma jednak utwór Grudzińskiego wymiar uniwersalny, ponieważ staje się podróżą do granic człowieczeństwa, każe przyjrzeć się temu, do czego ludzie są zdolni w skrajnych warunkach, do czego przywykną, kiedy nie mają innego wyjścia. To też opowieść o wielkiej bezradności, samotności i smutku tych, którzy zachowali zdolność oceny swojej sytuacji i rozmiarów poniesionej krzywdy i strat.

Oczywiście, „Inny świat” to też wielkiej wagi świadectwo walki części osadzonych o godność i wolność, to zapis licznych aktów ludzkiej solidarności, troski o kogoś, dowody chęci niesienia pomocy komuś, by pokrzepić moralnie w tych uczynkach i gestach samego siebie.

Podziwu godne jest w dziele Grudzińskiego także to, że nie unika on tematów tabu, krępujących, kłopotliwych, dotyczących spraw fizjologicznych, intymnych. Śledzi wszelkie przejawy hipokryzji, fałszywej moralności, obłudy, a nieufność zachowuje nawet wobec własnych przejawów odwagi czy altruizmu.

Moi Drodzy, czas na lekturę. To omówienie potraktujcie jako pomoc w zrozumieniu tekstu i ułatwienie w powtórzeniu i uporządkowaniu wiedzy przed maturą. Dorośli Czytelnicy na pewno sami sięgną po „Inny świat”, bez dodatkowych z mojej strony zachęt, może niektórzy z nich zechcą przeczytać te notatki, by przeżyć spotkanie z pisarzem jeszcze raz i skonfrontować własny odbiór z moim. 

Z wielkim ukontentowaniem podzielę się z Wami spostrzeżeniem, że u Polaków z bardzo różnych środowisk zetknąłem się nie tylko z szacunkiem i pamięcią o Grudzińskim. Dużo naszych rodaków wspomina to, jak nie przyznano Grudzińskiemu nagrody Nobla a jej laureatem został niejaki Dario Fo, postać zupełnie innego formatu, bez znaczącego literackiego dorobku, ale za to komunista i anarchista.

Co fundator nagrody by poczuł? No cóż. Obrzydliwe wydarzenie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę coś tak ważnego, jak szacunek dla ofiar komunizmu, które w samym ZSRR należy liczyć w dziesiątkach milionów.

Myślę, że dla czytelników nieco bardziej rozeznanych w społecznych procesach XX wieku dodatkowym atutem utworu jest otwartość Grudzińskiego, jego intelektualna uczciwość. Sam długo pozostawał człowiekiem poszukującym, za młodu trochę komunizował, do chrześcijaństwa zachowywał dystans, ale odnosił doń z szacunkiem. Wywodził się ze spolonizowanej rodziny żydowskiej, ale wraz z wieloma Żydami, którzy porzucali armię Andersa, nie został w Palestynie, by bić się o wolne państwo Izrael. Przeszedł bojowy szlak, walczył pod Monte Cassino. To jedna z największych postaci polskiego i europejskiego życia intelektualnego, świadek historii, znakomity, wciąż niedoceniany pisarz.  

Witebsk – Leningrad – Wołogda

Już początek wspomnieniowej opowieści daje czytelnikowi wyobrażenie o uwłaczających ludzkiej godności warunkach panujących w więzieniach. Kontrastuje z nimi schludność, wygoda, nawet komfort cel przeznaczonych dla drobnych przestępców, którzy naruszyli chociażby przepisy dotyczące dyscypliny pracy. Tak zwani „bytownicy” mieli prawo czuć się kimś o wiele lepszym od więźniów politycznych.  Było ich zresztą nieporównanie mniej od tych drugich.

Czytelnik dowiaduje się także, jak oderwane od rzeczywistości były oskarżenia służb bezpieczeństwa i jak nie dbano nawet o pozór ich prawdopodobieństwa.  Odczuł to główny bohater na własnej skórze, gdy postawiono mu zarzut przekroczenia granicy litewsko-sowieckiej w celu prowadzenia walki ze Związkiem Radzieckim.

Autor korzysta z każdej okazji, by poddać analitycznemu opisowi nieznane wtedy jeszcze dobrze na Zachodzie zasady działania państwa totalitarnego w jego komunistycznej wersji. W 1951 roku, kiedy opublikował w tłumaczeniu na angielski „Inny świat”, nie ukazały się jeszcze ani „Doktor Żywago” Borysa Pasternaka, ani „Archipelag GUŁag” Aleksandra Sołżenicyna.

Opisując ponurą atmosferę w Witebsku, opustoszałe ulice, komentuje: „Nie był to miasto Smutku; było to miasto, w którym nigdy nie gościła Radość”.

Wiadomość o upadku Paryża w czerwcu 1940 roku jest dla więźniów politycznych poważnym ciosem. To osłabienie świata Zachodu i zwycięstwo koalicjanta ZSRR, hitlerowskich Niemiec, z którymi Sowieci zawarli sojusz.

Pisarz wprowadza czytelnika w coraz więcej realiów zakładów karnych i obozów pracy. Zgodnie ze starą tradycją obowiązującą jeszcze w carskiej Rosji nie oddzielano więźniów politycznych od kryminalnych. Dla tych pierwszych stanowiło to dodatkową dolegliwość. Musieli akceptować w swoim otoczeniu morderców, gwałcicieli, bandytów.

Osobną grupę stanowili bezprizorni, nieletni, sieroty po ofiarach rewolucji, wojny domowej i masowych aresztowań. Władza nie troszczyła się o nich. Dzieci te żyły z kradzieży i prostytucji, tułając się po dworcach kolejowych kraju. Więzienie stanowiło dla nich coś w rodzaju kolonii. Tworzyły subkulturę. Chętnie donosiły na współosadzonych, ofiary procesów politycznych.

Szczególnie niebezpieczni byli urkowie, recydywiści, którzy sprawowali w łagrach nieformalną władzę nad innymi więźniami. Do lat czterdziestych przejmowali wręcz w niektórych obozach władzę w nocy. Odbierali innym wartościowe przedmioty, mieli wpływ na przydział lżejszej pracy.

Pułkownik Armii Czerwonej o polskich korzeniach, Szkłowski oddał podczas transportu jednemu z urków swój płaszcz, gdyż recydywista przegrał go na rzecz innego przestępcy. Brutal zagroził oficerowi wybiciem oczu. W roku 1937 urkowie grywali w karty o życie więźniów politycznych, gdy z powodu ogólnej biedy nie było niczego wartościowego, co można było ofiarom wydrzeć. 

W Wołogdzie autor zastał w podziemnym lochu chłopów śpiących na gołej ziemi, niepamiętających nazwy miesiąca, pory roku i nieodróżniających nocy od dnia.

Nocne łowy

Narrator dzięki relacji starych więźniów, niedobitków z czasów wielkich czystek, mówi o okresie między 1937 a 1940 rokiem. Obóz kargopolski założyło sześciuset więźniów wysadzonych z pociągu w środku lasu. Zaczęła się budowa, panowała wysoka śmiertelność. Ginęli masowo niemieccy komuniści i polscy, o żydowskich najczęściej korzeniach, potem Ukraińcy i nacmeni, czyli Kazachowie, Uzbecy, Turkmeni i Kirgizi. Rdzenni Rosjanie, Bałtowie i Finowie okazali się najbardziej odporni. Dochodziło do częstych samookaleczeń, które pozwalały przetrwać ofiarom dzięki skierowaniu do szpitala. Od 1938 zaczęli przybywać urkowie, którzy w nocy zarządzali obozem wedle własnej woli, prowadząc sądy kapturowe i dokonując zbrodni. W ramach samoobrony organizowali się też więźniowie polityczni. Pozostałością tych „republik więźniów” były napaści na kobiety, choć NKWD, co przyznaje autor, zapewniało bezpieczeństwo kobietom przebywającym w nocy w ich baraku. Oczywiście, składanie skarg na gwałcicieli nie miało żadnego sensu. Groziło też zemstą. Nocnym łowom władze położyły kres dopiero w roku 1941.

Dyżurny baraku, stary Dimka, niegdyś prawosławny duchowny poradził świeżo przybyłemu Gustawowi, by zgłosił się do szpitala. Wysoka gorączka była wystarczającym powodem, by więzień został zakwalifikowany do pobytu w lazarecie. Spędzone tam dwa tygodnie autor wspomina jako jeden z najlepszych okresów w jego życiu. Pierwszy raz od roku spał w czystej pościeli. Personel szpitalika składał się z ludzi uprzejmych, a nawet troskliwych. Młody łagiernik czynił pierwsze obserwacje. Widział nacmenów cierpiących z powodu chorób oczu i ogromnej tęsknoty za rodzinnymi stronami, usilnie próbujących dostać się do lazaretu.

Obok głównego bohatera leżał nieszczęśnik chory na pylagrę, schorzenie będące skutkiem braku pewnej witaminy. Pyłagrycy nie wracali do zdrowia, przenoszono ich do baraku, gdzie mieli zmniejszoną porcję żywieniową i właściwie oczekiwali na śmierć. Budynek nosił nazwę słabosiłki, ale „trupiarnia” lub „kostnica” były określeniami mówiącymi więcej. Gustaw zaprzyjaźnił się z jedną z sióstr i dostał od niej kilka książek. Odsiadywała wyrok dziesięciu lat jako córka kontrrewolucjonisty. Jej ojciec przebywał od roku 1937 w obozach zamkniętych bez prawa do prowadzenia korespondencji. Nie było więc wiadomo, czy jeszcze w ogóle żyje. W opowieści narratora dużo jest sylwetek ludzi, których pozbawiono kontaktów z rodzinami i zamknięto możliwość podtrzymywania w jakikolwiek sposób więzów z krewnymi i małżonkami.

Bohater mógł po wyjściu ze szpitala oczekiwać na przydział do brygady „lesoróbów”, czyli drwali albo na decyzję o odesłaniu do innego łagpunktu, czyli podobozu w obozie kargopolskim. Jercewo, w którym przebywał, miało opinię najlepszego dla osadzonych. Trzecią drogą było załatwienie sobie skierowania do grupy pracy najkorzystniejszej dla więźnia. Za radą Dimki bohater sprzedał swoje oficerskie buty jednemu z urków za 900 gram chleba i uzyskał dzięki temu przydział do bazy żywnościowej w charakterze tragarza. Czasem konieczność rozładowania wagonów wymuszała pracę przez dwadzieścia godzin na dobę, normą dwunastogodzinnego dnia pracy było przeniesienie 25 ton mąki w workach lub 18 ton bez worków przez jednego człowiek na odległość 25 metrów. Baza była jednak poza zoną, czyli strefą zamkniętą i mocno dozorowaną. Dawało to szanse na ukradzenie czegoś do jedzenia. Dimka obiecał, że będzie przyrządzał młodemu człowiekowi chwoję, wywar z igieł sosnowych, który uzupełniał rzekomo niedobory witamin.

W baraku dominowali komuniści z całej Europy, naiwniacy, którzy spodziewali się dobrego przyjęcia w „ojczyźnie proletariatu”. Było też kilku urków pod wodzą bandyty, Kowala.

Narrator opisuje brutalny gwałt, którego dokonała ta ósemka i późniejszy romans ofiary, Marusi z Kowalem, którego chyba pokochała naprawdę, licząc jednocześnie na ochronę ze strony silnego mężczyzny. Przychodziła do niego na noc, aż za którymś razem kompani zażądali od Kowala podzielenia się dziewczyną i on kazał jej oddać się im wszystkim po kolei. Młoda kobieta odeszła na własną prośbę do innego obozu. Solidarność między bandytami okazała się dla nich ważniejsza.

Praca

Dzień po dniu

Tu pojawia się opis codziennej rutyny od chwili przebudzenia. Więźniowie nie mieli prawa do nadziei. Woleli nie odliczać dni do końca pobytu, gdyż zdarzało się, że przedłużano go bez żadnego uzasadnienia jedną arbitralną decyzją. Stary komunista z Kijowa, kolejarz Ponomarenko jednak podjął grę z losem i gdy cieszył się już, że odzyska wolność, usłyszał wyrok. Zmarł na swoim łóżku w baraku, ponieważ nierozsądnie zaryzykował życie dla pielęgnowania nadziei. Autor sam był świadkiem tego zdarzenia i zapewnia czytelników, że przez półtora roku przebywania w obozie zaledwie kilka razy słyszał, jak więźniowie odliczają dni do daty oczekiwanego uwolnienia.

Trzy czwarte więźniów chodziło w połatanej, rozsypującej się odzieży i obuwiu. Dlatego z czystej wygody nie rozbierali się do snu. Ich ciała nierzadko były częściowo nieokryte, dziurawe walonki, szmaty łatane, wiązane drutem, sznurkami miały w siarczystym często mrozie zapewnić ochronę przed zimnem. Tylko doborowe brygady, których praca związana była z realizacją planu miały prawo do wymiany ubrań po zniszczeniu.

Zasady motywowania wydajnych pracowników i stopniowego eliminowania najsłabszych wymagały odpowiednich przydziałów jedzenia. Około szóstej rano wydawano śniadanie. Ci, którzy osiągali 125 % normy lub więcej, mieli prawo do dużej łyżki gęstej kaszy i solonej ryby.

Tak zwany „drugi kocioł” przysługiwał najczęściej kobietom z brygad i starcom, zwykle na stałe, gdyż trudno było obliczyć wydajność ich pracy.

Kolejka do „pierwszego kotła” przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Stali tu, słaniając się na nogach, mieszkańcy „trupiarni”, niedolni do efektywnej pracy, zwolnieni z niej, dogorywający. Oczekujący na śniadanie w tej kolejce byli najliczniejsi, co znakomicie ilustruje, ile w ZSRR warte było ludzkie życie. Żebrali, błagali o więcej, awanturowali się. Cierpieli męki głodu i chorowali z powodu różnych odmian awitaminozy. Tak zwani „dniewalni”, a należał do nich także Dimka, również otrzymywali porcje „pierwszego kotła”.

Brygady po śniadaniu wychodziły do pracy. Więźniowie byli rozliczani z wykonanej pracy całymi zespołami. Oznaczało to, że silniejsi nie tolerowali słabszych. Grupy, gdzie spadała efektywność działania, ustawiano tak, by na przedzie szli młodsi i mocniejsi i narzucali forsowne tempo wycieńczonym i starszym. Prowadziło to do „odmładzania” brygady. Ci, którzy nie nadążali, trafiali po czasie do „trupiarni”. Pierwsze poza zonę wychodziły brygady „lesorubów”, czyli drwali. Mieli do pokonania od pięciu do siedmiu kilometrów.

Sama droga na miejsce pracy była jakąś formą atrakcji w monotonnym życiu ofiar systemu. Zmiana konwojenta, jego postawa wobec uwięzionych także bywały tematem rozmów i źródłem jakichś przeżyć.

Przerwa obiadowa stanowiła okazję do zjedzenia posiłku jedynie dla przodowników pracy, „stachanowców”, którym przysługiwał „trzeci kocioł”. Reszta mogła tylko trochę odpocząć. Wieczorem wydawano racje chleba, odpowiednio dla „kotłów” wedle hierarchii: 700 gram, 500, 400.

Powrót do baraku po pracy ożywiał na krótko nieszczęśników, liczących na odrobinę prywatności i łudzących się, że ucieczka w samotność na pryczy da im chwilę wytchnienia i psychicznego komfortu. Była to jednak tylko iluzja. Nie mogli podtrzymywać w sobie żadnej nadziei, dławiła ich rozpacz.

Zespoły leśne, na tak zwanej „lesopowale” składały się z czterech, pięciu osób. Towarzyszył im dziesiętnik, więzień bez konwoju lub człowiek wolny dokonujący pomiarów ściętego drzewa. Przekroczenie normy bez umiejętnego oszustwa, czyli tak zwanej „tufty” było niemożliwe dlatego, że progi wydajności były wygórowane nawet jak dla drwali zawodowych i dobrze wyżywionych, o czym zapewniali Finowie, zaznajomieni w swej ojczyźnie jak mało kto z tego typu pracą.

Autor twierdzi, że bez tufty i przekupstwa osiąganie choćby 100 % normy nie byłoby możliwe na żadnym odcinku pracy w łagrze.

Praca w lesie była forsowna ze względu na warunki. Osadzeni harowali w głębokim śniegu, przemoczeni, wyziębnięci i głodni. Autor nie znał nikogo, kto wytrwałby dłużej niż dwa lata przy zrębie drzew. Zwykle po roku odchodzili z nieuleczalną wadą serca do lżejszych zadań a potem na „śmiertelną emeryturę” do „trupiarni”.

Czas pracy wynosił jedenaście godzin i z początkiem wojny radziecko-niemieckiej został zwiększony jeszcze o jedną godzinę. Narrator nie raz pracował dłużej przy rozładunku wagonów i chwalił sobie pozycję, jaką dawało przypisanie do brygady przyjmującej transport żywności, ponieważ przełożeni niekiedy negocjowali z pracownikami dodatkowy ponadnormatywny czas wysiłku, a to dawało im namiastkę wolności. Gotowi byli za to płacić jeszcze większym zmęczeniem.

Wyliczano skrupulatnie wydajność więźniów, a bohater raz tylko dostał rozliczenie swojej pracy, z którego wynikało, że ledwie udało mu się pokryć koszt swojego pobytu w łagrze, na który składało się nie tylko wyżywienie, ale też eksploatacja baraków i koszty nadzoru.

Powrót do zony nie oznaczał jeszcze odpoczynku. Więźniów rewidowano, a procedury te niekiedy złośliwie przedłużano. Przybyli w milczeniu odbierali chleb, czasem ciszę rozrywał krzyk kogoś, komu wyrwano kociołek z zupą.

Ochłap

To historia Gorcewa, enkawudzisty, którego obecność autor wykorzystał do przyjrzenia się nowemu pokoleniu funkcjonariuszy systemu. Warto przypominać, że „Inny świat” nie służy pisarzowi do osobistego policzenia się ze światem, ale jest wnikliwym opisem rzeczywistości sowieckich łagrów. Twórca, choć ofiara, zdobywa się na dystans i zabiega o obiektywizm. Przyjmuje też wielokrotnie rolę badacza zjawisk, które w doświadczeniu dane zostały nielicznym, a z tych, których dotknęły, przeżyło niewielu.

Okazją zatem niezwykłą było pojawienie się w obozie oprawcy, złoczyńcy, o „tępej twarzy fanatyka”. Od początku zwracał uwagę pozostałych swoim publicznym, głośnym wychwalaniem partii i władz. Zachowywał się tak, jakby jedną nogą był na wolności, spodziewając się, że błąd, przez który trafił do obozu, wkrótce zostanie naprawiony.

Pisarz próbował skłonić go do rozmowy. Z powierzchownych kontaktów i obserwacji wyciągnął wniosek, że nowe pokolenie komunistów, które nie pamiętało innych czasów jak tylko te po rewolucji bolszewickiej, było oddane w pełni ideologii komunizmu. Nawet odrzucenie przez system, uwięzienie nie mogło oznaczać wyrzeczenia się religii i jedynej znanej wizji rzeczywistości. Starzy komuniści sponiewierani przez Stalina, odarci z godności mieli jeszcze w pamięci pewne punkty odniesienia, porównawcze miary. Młode pokolenie nawet w stanie najgorszej poniewierki nie wyrzekało się zaszczepionej wiary.

Gorcew zwrócił się pewnego razu z pogardą do starego Uzbeka i pochwalił, że tłumił w Środkowej Azji powstanie „basmaczów”. „Nacmeni” pobili go, a skarga Gorcewa do Trzeciego Oddziału nie przyniosła efektu. Brygada odczytała takie zachowanie obozowych władz jako rzucenie jednego z dawnych ludzi NKWD na pastwę zemsty.

Przez Jercewo niedługo potem przechodzili więźniowie do innych obozów i jeden z nich rozpoznał w Gorcewie swojego śledczego. Oczywiście, skorzystano z okazji, by pomścić krzywdy na jednym z sadystycznych oprawców. Enkawudzista znów poszedł na skargę i ponownie nie dała żadnego efektu. Gorcewa przydzielono do pracy w lesie. Więźniowie wiedzieli, że otrzymali milczącą zgodę na dokonanie zemsty na jednym z ludzi NKWD. Karmiono go nawet dobrze, by „zabawa” z nim dłużej potrwała. Dostał w brygadzie najcięższą pracę i nie zmieniano go. W końcu wyczerpanego „zgubiono” w lesie podczas powrotu do zony.

Zabójca Stalina

Tytułowa postać była ofiarą kurzej ślepoty, powszechnie panującego schorzenia, na które zapadali więźniowie z powodu niedożywienia. Przyczyną był brak tłuszczów. Po zmierzchu nie widzieli dobrze i stawali się niemal ślepcami niezdolnymi do pracy. W brygadzie zajmującej się przyjmowaniem transportów żywności nie było ich, choć tylko tu mieliby jakąś szansę na odzyskanie zdrowia. Raz trafił do zespołu pracy narratora Fin, Rusto Karinen dotknięty tą kłopotliwą przypadłością. Liczył, oczywiście, na wzmocnienie się, ale gdy zrobiło się ciemno, nie mógł chodzić z ciężarami i wywracał się. Wyszła na jaw jego niezdolność do poruszania się po wąskich kładkach i dźwigania worków. Skierowano go do pracy w lesie, co było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Spędził już w obozie siedem lat, zostały mu trzy. Jego organizm nie mógł wtedy wiele wytrzymać. Narrator opisuje rozdzierające sceny błagania o litość, żebrania o rzadką zupę człowieka, któremu przepisowe nędzne porcje nie mogły stłumić łaknienia. Głód prowadził do obłędu.

Dodatkowym źródłem nieszczęścia dla ofiar łagrów było to, że traciły życie, zdrowie, wolność, dobre imię, rodziny z błahego powodu, przez przypadkowe oskarżenie, wplątanie w jakąś sprawę. Rusto Karinen, niegdyś wysoki urzędnik komisariatu ludowego z przyjacielem bawili się przy alkoholu i Fin założył się, że trafi w oko Stalina na wiszącym portrecie. Dostał za ten incydent dziesięć lat.

Kiedy czuł zbliżający się koniec, z wściekłością i żalem za zmarnowanym życiem, odgrażając się swoim niewidocznym prześladowcom, krzyczał, że zabił Stalina. Tak chciał zwrócić sobie przynajmniej poczucie jakiegokolwiek sensu tego, co go spotkało.

Drei Kameraden

Przez Jercewo prowadziły szlaki wędrówek więźniów do wszystkich łagpunktów obozu kargopolskiego. W baraku „pieresylnym” czyli takim, gdzie zatrzymywali się po drodze łagiernicy, narrator poznawał wielu różnych ludzi i wysłuchiwał ich historii. Najczęściej przez Jercewo kierowano ofiary władzy komunistycznej do Drugiej Aleksiejewki. Rzadko kto stamtąd wracał. Zarządzana była przez zwyrodniałego naczelnika-enkawudzistę. Trafiali tam często cudzoziemcy, którzy przekraczając Bug, spodziewali się, że uciekną z hitlerowskiego piekła do sowieckiego raju.

Barak tranzytowy, pieresylny przy odrobinie wyobraźni kojarzył się narratorowi z europejską kawiarnią, gdzie zatrzymywali się wędrowcy, by pogwarzyć, dowiedzieć się o tym i i owym. Przez to miejsce przetaczały się całe fale ofiar kolejnych historycznych wydarzeń. Jeszcze w 1939 roku, czego sam autor nie doświadczył, można było zetknąć się z ofiarami Wielkiej Czystki. W 1940 przybywali z zagarniętych przez ZSRR terenów rdzenni mieszkańcy: Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Białorusini i Bałtowie. W 1941 dotarły transporty Finów i żołnierzy Armii Czerwonej.

Narrator snuje opowieść o napotkanych trzech niemieckich komunistach, którzy po dojściu Hitlera do władzy zbiegli do ZSRR. Układali tu sobie życie. W 1937 zostali aresztowani i poddani śledztwu. W 1939 roku na skutek zbliżenia ZSRR i Niemiec kilkuset więźniów odesłano do ojczyzny, gdzie na pewno nie czekał na nich dużo lepszy los. Prawo do repatriacji wywalczyli sobie głodówką. Trzej więźniowie należeli do mniejszej grupki, którą władza ZSRR zdecydowała się pozostawić u siebie.

Ręka w ogniu

Narrator buduje wnikliwe studium funkcjonowania państwa totalitarnego w oparciu o swoje spostrzeżenia, doświadczenia, ale też relacje, które pozyskał dzięki cierpliwości, zaufaniu, wiarygodności.

Sam był cudzoziemcem, więc potraktowano go inaczej niż mieszkańca ZSRR. System śledztwa i więziennictwa nastawiony był nie tylko na wyeksploatowanie więźnia, ale jego całkowite przeobrażenie poprzez kompletną dezintegrację osobowości. Wiedzę na ten temat pozyskał autor dzięki przyjaźni z Michałem Kostylewem.

Misza to postać tragiczna, młody idealista wierzący w każde słowo propagandy i angażujący się bez reszty we wszystkie projekty komunistycznych wizjonerów. Kiedy pojął, jak bardzo był oszukiwany, zbuntował się i już nie było możliwości, by w jakikolwiek sposób ułożył się z władzą. Zrozumiał też w obozie pracy, jak spreparowano jego świadomość, umysł, wolę, odruchy, by uczynić z niego posłuszne narzędzie pracy, przekonane, że śledczy się nie mylą i że nie ma innego losu poza tym, który jemu przypadł, podobnie jak i pozostałym nieszczęśnikom żyjącym w ZSRR.

Narrator podejrzewał u Kostylewa z powodu nieustannych analiz przeszłości i dobrowolnego męczeństwa jakąś formę łagodnej schizofrenii albo też rozwijającą się odmianę religijnej manii odziedziczonej po wielu pokoleniach rosyjskich mistyków. Niemniej jednak zawdzięczał mu poznanie mechanizmów śledztwa umożliwiających „wielką przemianę”, rozpad osobowości i „uwierzenie” w wersję przesłuchujących, a na koniec dobrowolne przyznanie się do winy i utratę więzi z dawnym życiem.

Kostylew osierocony przez ojca usłyszał od niego przed śmiercią dwa nakazy: dbania o matkę i wierność „wielkiemu dziełu Rewolucji Październikowej”. Kiedy komsomoł, Komunistyczny Związek Młodzieży, wezwał go do wstąpienia na politechnikę w Moskwie, nie wahał się. Z polecenia partii także opuścił uczelnię w stolicy i jako młody dwudziestoczteroletni inżynier konstruktor udał się do Szkoły Morskiej we Władywostoku. Czuł potrzebę pogłębienia swej więzi z komunizmem i dlatego czytał klasyków, Lenina i Stalina, uczestniczył w zebraniach partyjnych. Wierzył, że odegra rolę misjonarza nowej cywilizacji technicznej i przyczyni się do sukcesu ZSRR w wyścigu z Zachodem. Z propagandowych pisemek wiedział, ze prawdziwe cierpienie istnieje tylko tam, w państwach kapitalistycznych. Chciał wyzwolić Europejczyków od ich strasznego losu w imię miłości do owego Zachodu, nieznanego mu przecież bliżej. Nauczył się przeto języka francuskiego na wieczorowych kursach i mógł samodzielnie czytać Balzaca, Stendhala, Flauberta, Musseta.

I wtedy, dzięki literaturze, Kostylew przeżył wstrząs, zetknął ze światem, którego wcześniej nie znał, atmosferą życia jakże odmienną od tej zimnej, sztywnej, ubogiej w doznania, na którą był skazany. W rozmowie z narratorem przyznał, że tylko wtedy na krótko poczuł, czym jest wolność. Było to wówczas, kiedy czytał francuskie książki z prywatnej biblioteki starego Bergera.

Nie miało znaczenia, że utwory opisywały świat dziewiętnastowieczny. Kostylew przyznawał też rację narratorowi, który zwracał mu uwagę, że na Zachodzie jest wiele nędzy i krzywdy a powieści to tylko literatura rządząca się swoimi prawami. Misza jednak poczuł jakieś trudne do zdefiniowania ciepło, odmienny od sowieckiego klimat. Jak to analizuje autor, Kostylew, na nieszczęście dla siebie, zaczął przeżywać spóźniony młodzieńczy bunt. Zaniedbywał zebrania partyjne, miał poczucie krzywdy i wrażenie, że go oszukano.

Podczas jakiejś rozmowy z kolegami na temat wojny z Zachodem, której celem byłoby uwolnienie klasy robotniczej od rzekomego ucisku kapitalistów, Misza wykrzyknął: „Wyzwolić Zachód! Od czego? Od takiego życia, jakiego myśmy nigdy nie oglądali na oczy!”

Berger, właściciel prywatnej biblioteki we Władywostoku został aresztowany za udział w nielegalnych operacjach handlowych. Podczas przesłuchań podał nazwisko jednego z odwiedzających jego wypożyczalnię. Związek Miszy ze sprawą był przypadkowy.

Nie wiem, komu przypisuje się te słowa, może pochodzą od Dzierżyńskiego albo jakiegoś szefa NKWD. Pamiętam je z czasów mojej młodości, z okresu późnego komunizmu, a dziś przytaczam uczniom, by lepiej wyjaśnić im stosunek służb bezpieczeństwa do zatrzymanych: „nie ma ludzi niewinnych, są tyko źle przesłuchani”.

Wróćmy do „Innego świata” i do Kostylewa. Wielokrotnie brutalnie pobity Misza nie przyznał się do szpiegostwa przeciwko ZSRRR. Nie można go było ot tak odesłać do szkoły, choć zorientowano się, że ze sprawą Bergera jego związek jest przypadkowy. Jego twarz nosiła już trwałe ślady po przesłuchaniach. NKWD, Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, podtrzymywało mit o swojej nieomylności, nikogo nie wypuszczając bez wyroku. To, za co ostatecznie ukarany był więzień, zgodnie z oficjalnie brzmiącą sentencją, stanowiło rodzaj kompromisu pomiędzy nim, a władzami.

Wobec Miszy zmieniono taktykę. Bicie do nieprzytomności powoduje uodpornienie się przesłuchiwanego. Po okresie sadystycznych tortur Kostylew rozmawiał już z innym sędzią, nawet go polubił. Opowiedział mu o swojej „grzesznej miłości do Zachodu”. Pierwsze trzy miesiące tego nowego etapu śledztwa były jak poranny sen po nocnym koszmarze. Śledczy przeszedł jednak do ataku.

Autora „Innego świata” szczególnie interesowały metody doprowadzania więźnia do stanu dezintegracji, rozpadu osobowości. Odmówienie prawa do spacerów, do korzystania z wody do mycia, odrywanie od posiłków, przesłuchania trwające kilkanaście, kilkadziesiąt godzin bez przerw, uniemożliwienie gaszenia światła w celi, wszystko to po pewnym czasie powodowało obluzowanie się śrub w skomplikowanych mechanizmach świadomości, rozumowania i pamięci.

Wtedy nieszczęśnik mógł zacząć podejrzewać, że pisywanie listów do rodziny za granicą stanowiło zdradę interesów proletariatu. Śledczy wyczekiwał na właściwy moment i podawał wersję wydarzeń do zaakceptowania. Ofiara budziła się do nowego życia po przyjęciu tego opisu, mogła wreszcie powstać z martwych i dołączyć do innych „nawróconych” obywateli ZSRR.

 Kostylew wielokrotnie przekonywał narratora do tego, że z dawnym światem łączył go odruch litości skierowany wobec innych więźniów. To drobiny zdrowego rozsądku i pozostałości dawnego świata wartości nakazywały dzielenie się resztką jedzenia z konającym z głodu, wzywanie pomocy do rannego. Te odruchy miały jednak podłoże czysto egoistyczne. Obóz z jego okrutnymi prawami życia i systemem utrzymującym człowieka poniżej dolnej granicy człowieczeństwa wykorzeniał litość. Pękała ostatnia nić wiążąca z dawnym „ja”.

Nienawiść zaczynał osadzony odczuwać wobec konających w „trupiarni’”, ponieważ darmo jedli chleb, gdy inni pracowali. Dołączał do złorzeczących przeciwko opanowanym przez kurzą ślepotę, utyskiwał, że tarasują przejścia. Przetrzymywany w łagrze przyznawał wreszcie, jak sugerował mu śledczy, że w obozach władza radziecka umieszcza nie bez powodu prawdziwe ludzkie łajno.

Oprócz „nawróconych” ofiar władzy były też takie, które nie przeszły procesu przemiany tak jak należy i czuły z przeraźliwą jasnością, że je oszukano. Wiedziały z wstrząsającą precyzją, że odebrano im ludzkie uczucia i szukały ich w dobrowolnym męczeństwie. To historia Miszy Kostylewa.

Sędzia, który przystąpił do ciężkiej fazy śledztwa, zarzucał młodemu inżynierowi udział w tajnej organizacji, wypytywał o szczegóły działalności tak, jakby jej istnienie było dla prowadzących dochodzenie oczywiste. Potem złagodzono sposób obchodzenia się z oskarżonym i poddano go perswazji. Podczas wykładów, pogadanek przyjmował wiedzę od swego prześladowcy, który łaskawie przestał go bić. Słuchał i dowiadywał wiele na temat fałszu Zachodu, nienawiści kapitalistów do ZSRR. W końcu Kostylew usłyszał, że z pomocą obcych mocarstw chciał obalić ustrój ZSRR. Kiedy młody inżynier zaprotestował, śledczy zacytował mu jego własne słowa wypowiedziane w gronie kilku kolegów:

„Wyzwolić Zachód! Od czego? Od takiego życia, jakiego myśmy nigdy nie oglądali na oczy!”

Wszystko stało się logiczne i przekonujące. Kostylew poprosił tylko o możliwość napisania listu do matki. Jak ujmuje to narrator, po długich miesiącach, czasem latach przebywania w samotności i bezczynności perspektywa odesłania do obozu, gdzie będzie kontakt z ludźmi, wydawała się kusząca.

Z dziesięcioletnim wyrokiem Kostylew został skierowany do obozu kargopolskiego i przebywał początkowo w Mostowicy. Miał łagodniejsze od większości warunki odbywania kary. Chcąc zachować pamięć o człowieczeństwie,  kierował się współczuciem i wspierał głodujących, dzielił się jedzeniem i rejestrował więźniom więcej wypracowanych godzin i większą wydajność niż to, co faktycznie miało miejsce. Na ślady tych oszustw w końcu ktoś wpadł i jeden z brygadierów doniósł na Kostylewa. Odesłano go do pracy w lesie, przywileje się skończyły, a i on zapomniał już o litości wobec innych. Znienawidził współwięźniów, traktował ich jak wrogów. Ciężka praca i warunki złamały go. 

Sam do donosu na kogoś się nie posunął. Może ocaliła go książka, którą czytał kiedyś a teraz ponownie trafiła w jego ręce. Po raz drugi pojął, jak go oszukano.

W marcu 1941 roku przeniesiony został do brygady tragarzy w Jercewie i zamieszkał w tym samym baraku, co narrator. Tak autor poznał jego tajemnicę. Nie spał, gdy Kostylew ponownie przypalał sobie rękę, by nie pójść do pracy. Zapewnił byłego komunistę, że nie doniesie na niego. Zyskał przyjaźń Miszy. Były student szkoły morskiej otrzymywał zwolnienie na trzy dni i przed kolejną kontrolną wizytą w baraku wystawiał ranę na działanie ognia.

Jego upór miał związek z niechęcią do pracy na rzecz swoich prześladowców. Zwolnienie od obowiązków dawało też dużo czasu na to, co Misza tak lubił: czytanie książek. Dobrowolne męczeństwo zaczęło się przypadkowo. Kawałek chleba wpadł młodemu człowiekowi do ognia. Przerażony perspektywą głodu wsadził rękę do ogniska i poparzył się. Otrzymał siedem dni zwolnienia. I to był początek.

Misza został skierowany do Jercewa być może w związku z obiecanym mu widzeniem z matką. Czekał na to z wielkim przejęciem. Narrator radził mu, by choć na pewien czas przerwał swoją praktykę wydłużania zwolnienia od pracy w nieskończoność.

Zanim doszło do spotkania z matką, które już było umówione, otrzymał Kostylew skierowanie na etap na Kołymę. Narrator dodaje, że po latach gromadzenia wiedzy, również po wojnie, ma pewność, że Kołyma stanowiła odpowiednik komory gazowej w niemieckich obozach śmierci. Stamtąd nikt nie wracał. Choć niezwykle surowe warunki klimatyczne wymagały ogromnej odporności, naczelnik obozu, który miał odesłać część swojej siły roboczej, wolał pozostawić u siebie tych „pełnowartościowych”, a słabeuszy się pozbyć. Obozy traktowano jak przedsiębiorstwa. Rozliczane były z wykonania planu.

Kostylewa skierowano na Kołymę. Jego przedłużająca się niezdolność do pracy przesądziła o wyroku. Zrozumiał, że nie zobaczy już matki. Narrator poszedł do naczelnika obozu. Czuł się wyczerpany i perspektywa trzech miesięcy bezczynności, a tyle trwała wędrówka na Kołymę, jawiła się jak odrobina wytchnienia. Pisze o tym, wyjaśniając, że nie umie dokładnie powiedzieć, co skłoniło go do „ofiarowania się” za Kostylewa. Zaangażowanie w przyjaźń na pewno miało swoje znaczenie, ale widać, że autor nie chciałby chodzić w aurze glorii bohatera. Od Samsonowa, szefa obozu usłyszał, że łagier to nie sentymentalna powieść.

Kostylew oblał się wrzątkiem w łaźni, gdy narrator był w biurze władz obozowych. Umierał w męczarniach. Matki o jego tragicznej śmierci nie poinformowano. Autor widział, jak odbierała rzeczy po synu. Płakała, chowając te pamiątki. Misza tęsknił za wolnością w ślepy, dziecinny sposób, jak ujął to Grudziński, i został owładnięty samotnym, rozpaczliwym szaleństwem.

W tym miejscu chciałbym zwrócić uwagę, że „Inny świat” odsłania dużo uniwersalnych prawd o człowieczeństwie. Wielu bowiem dorosłym i dzieciom także zdarza się przeżyć druzgocące rozczarowanie, poczuć się ofiarami oszustwa ludzi i drwiny losu. Herling-Grudziński analizuje tak wnikliwie wewnętrzne motywacje, impulsy psychiki, że bez względu na warunki, okoliczności, jakość życia czytelnik z przyjemnością zajrzy sobie do głębi własnej duszy i to nie raz, gdy czytać będzie o łagiernikach stojących na granicy życia i śmierci, człowieczeństwa i chaosu.

Dom Swidanij

Dom widzeń znajdował się na granicy zony i przestrzeni wolnej. Kto miał szczęście, utrzymał się na poziomie wydajności pozwalającej pobierać przynajmniej „drugi kocioł”, mógł spędzić jeden do trzech dni z kimś bliskim. Niestety, bywało, że spotkanie ograniczało się do kilku godzin, gdy przybyła osoba chciała uwolnić się od więzów z „wrogiem ludu” i zacząć wszystko od nowa.

Pozyskanie stosownego zezwolenia nie było sprawą łatwą. Ze świata ludzi wolnych mógł przybyć tylko ktoś o nieposzlakowanej przeszłości i bez zarzutu w sferze przekonań ideowych. Samo jednak posiadanie wśród bliskich zdrajcy ideałów rewolucji, przebywanie z nim i staranie o widzenie już na ową nieposzlakowaną opinię władz o delikwencie rzucało cień.

Zezwolenie na spotkanie wydawał Naczelny Prokurator ZSRR, a w praktyce najbliższy oddział NKWD. Utrudnianie widzenia było zamierzone i miało służyć izolacji „zdrowej” części społeczeństwa od „zakażonej”, mogło doprowadzić też do zerwania więzi rodziny z „wrogiem ludu”, co też nierzadko się zdarzało.

Przedłużające się oczekiwanie na pozytywne załatwienie sprawy dawało władzom obozu dodatkową formę nacisku na więźnia, na którym przecież należało „wymusić” jak największą wydajność w specyficznym przedsiębiorstwie, jakim był obóz pracy.

Przybyły do łagru zobowiązywał się do milczenia na temat tego, co zobaczył. Sam więzień podpisywał również dokument, w którym pod groźbą kar, w tym największej, zapewniał, że nie powie nic na temat warunków przebywania w łagrze. Utrudniało to nieszczęśnikowi nawiązanie bliskości z żoną, mężem, może krewnym, przyjacielem. Czasem, jak wyznaje nam to narrator, z Domu Swidanij dochodziły odgłosy płaczu, jedynej formy uwolnienia się od nieznośnego napięcia między bliskimi. Niekiedy więźniowie po odwiedzinach byli bardziej przygnębieni, zamyśleni niż przed nimi.

Łagiernicy przed spotkaniem kierowani byli do fryzjera, łaźni. Przydzielano im na ten krótki czas porządne ubranie. Była to trudna do zrozumienia farsa, w której musieli uczestniczyć, choć przybyli do obozu kargopolskiego goście z najodleglejszych stron ZSRR mogli przecież przez okienko, po odsłonięciu firanki, dostrzec wychudłych biedaków kurczowo trzymających miski i maszerujących do pracy w żałosnych strzępach łachmanów.  

Czasem krótko szczęśliwcy pokazywali się współtowarzyszom z obozu w oknach wraz z krewnymi w objęciach. Nie wolno było dawać innych znaków. Nawet gdy przejeżdżały pociągi osobowe eskorta odganiała łagierników od torów. O machaniu rękami nie mogło być nawet mowy.

Odwiedzający nie czuli się też najlepiej. Mogli swobodnie wchodzić i wychodzić z domku, ale patrzono na nich podejrzliwie i traktowano z rezerwą. Nie mieli szans przynieść większej ulgi tym, których kochali, choć zapewne chcieliby wziąć na siebie część strasznego brzemienia.

Niektórzy dostawali prawo do spędzenia całej doby z więźniem, inni nie i nieznane były przyczyny takiego różnicowania warunków widzenia. Każdemu z osadzonych na czas pobytu w Domu Swidanij przysługiwał osobny pokój. Sam budynek wyróżniał się na korzyść na tle baraków obozowych.

Spotkania z bliskimi odgrywały ogromną rolę. Chroniły od rozpaczy i poczucia bezcelowości egzystencji. Koniec wyroku, jak już pisano wcześniej, nie był niczym pewnym. Nawet ci, którzy nie liczyli na widzenie, mieli udział w radosnym wyczekiwaniu większych od siebie szczęściarzy. Czekano też na wiadomości z wolnego świata. Przed doniosłym momentem łagiernicy idealizowali swoje dawne życie, pielęgnowali wspomnienia.

Niestety, często po tym epizodzie w odbywaniu kary osuwali się w przygnębienie. Bywało, że ktoś dowiadywał się, że życiowy partner chce rozwodu i zgody na oddanie dzieci do miejskiego żłobka i kończyło się to samobójczą próbą.

Młodzi mężczyźni przed spotkaniami z żonami obawiali się, jak sprawdzą się w roli kochanków. W obozie, jak wspomina narrator, sfera życia seksualnego była sprowadzona do brutalnego zaspokajania potrzeb, chamskich odzywek skierowanych do ciężarnych dziewczyn z baraku matek. Kobiety traktowano jak prostytutki. Dom Swidanij pozostawał jakby enklawą, sferą wyłączoną z tego morza brudu, cynizmu i poniżenia.

Wiadomość o urodzeniu dziecku poczętego w czasie widzenia była źródłem radości dla całego obozu, choć przypadkowo poczętych istot przecież w obozie nie brakowało. Tamto jednak zrodziło się prawie na wolności, poczęło w czystej pościeli. Dla ludzi umarłych, zapomnianych było cienką nicią łączącą z wolnością. Martwi mieli wrażenie, że na moment odsunęli wieko trumny. 

Narrator przyznaje, że pisał dość beznamiętnie o Domu Swidanij, ponieważ jako cudzoziemiec nie mógł na żadne spotkanie z kimś wolnym liczyć.

Zmartwychwstanie

Narrator pisze o szpitalu, który był miejscem zarówno pożądanym przez więźniów, dającym czas dwóch, trzech tygodni wytchnienia, jak i niebezpiecznym.

Higiena psychiczna wymagała, by osadzony zapomniał o przeszłości i utracił na zawsze wszelkie miary porównawcze, które pozwoliłyby mu poczuć bezmiar upadku, w jakim się znalazł.

Pobyt w szpitalu był zwierciadłem przeszłości i powodował, że wyleczony wracał z niego przygnębiony. Efekt można porównać do frustracji po zetknięciu się ze wspomnieniami i atmosferą wolności poprzez Dom Swidanij.

Chętnie do szpitala szli zwłaszcza łagiernicy lepiej wykształceni, obdarzeni bogatszą wyobraźnią. Im trudniej było dostosować się do innego świata, uzbroić w cynizm. To, czego mogli doświadczyć podczas pobytu w lazarecie, przypominało normalne, dawne życie. Było szczeliną, przez którą patrzyło się w przeszłość i nabywało złudzeń odnośnie przyszłości. Tym ludziom wyjątkowo trudno było potem przywyknąć znów do przymusowego piekła.

Narrator twierdzi, że gdyby nie więźniowie leżący na korytarzach w oczekiwaniu na zwolnienie się łóżka, można by uznać szpitalik za jeden z tego typu obiektów w prowincjonalnym miasteczku europejskim.

Szpitalikiem zarządzał lekarz, wolny człowiek z Jercewa. Podlegało mu troje lekarzy, którzy byli więźniami. Nie licząc nieszczęśliwych wypadków i okaleczeń w pracy – pacjenci podlegali zasadzie przyjmowania, gdy temperatura ciała przekraczała 39 stopniu i zwalniania, gdy spadała do poziomu powyżej 38 stopni. Lekarze trzymali się reguł, bojąc się donosu i skierowania do cięższych zadań. Z pracy jednocześnie nie mogło być zwolnionych więcej niż 5 % osadzonych. Dlatego medycy woleli odesłać do codziennych obowiązków ludzi nawet bardzo chorych.

Leczenie polegało na aplikowaniu leków przeciwko gorączce. Szpitalna apteczka wyposażona była nader ubogo. Silny organizm podnosił się po okresie wypoczynku, ale chorzy na gruźlicę, pelagrę, nieuleczalnie na serce, starcy doprowadzani byli do stanu, który pozwalał na przeniesienie się do „trupiarni”, gdzie oczekiwali na zgon.

Skrajna awitaminoza, kurza ślepota, obłęd głodowy kwalifikowały do skierowania więźnia prosto do trupiarni nawet bez próby leczenia.

Szpital zapewniał luksusowe warunki pobytu w porównaniu z panującymi w całym obozie. Pacjent leżał w czystej pościeli, świeżej bieliźnie. Bez względu na ogólne zakwalifikowanie otrzymywał „trzeci kocioł”, najlepszy, surówkę przeciwko awitaminozie, a pelagrycy dodatkowy cukier i tłuszcz.

Siostry odnosiły się do leżących z troską, uprzejmie i serdecznie. Wydawały się więźniom istotami nie z tego świata. Nawet naczelnik obozu, Samsonow w tej atmosferze stawał się nieco bardziej ludzki. Fenomen szpitali obozowych pozostaje czymś trudnym do zrozumienia. Autor łączy te szczególne warunki pobytu w nich z panującym w Rosji kultem szpitala.

Więźniowie chwytali się różnych sposobów, by trafić do lazaretu W okresie „pionierstwa” w 1937 rok Dimka odciął sobie prawą nogę. Wielu obcinało sobie palce. Dimka dzięki protezie prawej nogi miał lżejszą pracę „dniewalnego”. Skala samookaleczeń sprawiła, że od 1940 karano je dodatkowym wyrokiem dziesięciu lat. Narrator sam widział, jak w 1941 więźnia przywieziono z lasu z odrąbaną stopą po tym, jak dwa dni wcześniej zwolniono go ze szpitala mimo błagań i protestów.

Urkowie wstrzykiwali sobie przez cewkę moczową roztopione mydło, a narrator w lutym 1941 roku rozebrał się do pasa, rozgrzany pracą na bazie w 35-stopniowym mrozie. Trafił do szpitala na dwa tygodnie.

Samotność szpitalna, cisza, zgaszone na noc światło umożliwiły bohaterowi odzyskać wewnętrzny spokój i indywidualność. Czuł też własną nicość, co miało w sobie coś z mistycznego przeżycia. Modlił się, ale pragnął samotności i nienawidził ludzi. Zmartwychwstawał na pustyni. Doświadczał jednak pewności swojego istnienia. Odzyskiwał wzrok niczym ślepiec, ale widział, jak to ujmuje, dookoła siebie lustra, odbijające jedynie jego samotność.

Po pięciu dniach gorączka opadła i zaczął nawiązywać kontakt z chorymi z sąsiednich łóżek. Jeden z nich, Michaił Stiepanowicz, aktor w pełni podporządkowany władzy uznawał z przekonaniem swoją winę. Niewłaściwie zaakcentował w jakimś filmie szlachetność bojara Iwana Groźnego, czyli przedstawiciela wyższej warstwy, którzy przecież szacunku budzić nie powinni. Było to w roku 1937.

Drugim z sąsiadów był Niemcem, który pracował jako specjalista w ZSRR, ale w 1937 skazano go za szpiegostwo. Padł później ofiarą konfliktu niemiecko-radzieckiego. Zachorował na pelagrę, nazajutrz po ataku Niemiec na ZSRR pognano go do karnej Aleksiejewki Drugiej. Nawet tam nie dotarł.

Pozycja lekarza dawała wiele możliwości, dostęp do apteczki, kuchni. Urkowie marzyli o skorzystaniu ze spirytusu, a kobiety były gotowe oddawać się lekarzom w dyżurce w zamian za lepsze nieco jedzenie. Lekarz wolny mógł w nielegalnych procederach uczestniczyć, ponieważ zazwyczaj był kiedyś sam więźniem.

Specjalistom, urzędnikom, technikom, lekarzom, inżynierom po odbyciu kary proponowano kontrakty polegające na pracy na rzecz obozu i korzystanie z mieszkania w najbliższej okolicy. Większość chętnie się na to godziła, przyzwyczajona już do warunków klimatycznych, krajobrazu. Taki wybór wiązał się też z uwolnieniem od trudu zaczynania kariery od nowa w dawnym miejscu, gdzie patrzono by na niego podejrzliwie, a kolejnego aresztowania nie można by wykluczyć. Władze obozowe zyskiwały pracownika zaznajomionego z warunkami, gotowego donosić i dającego całemu systemowi legitymację potwierdzającą skuteczność reedukacyjną więziennictwa.

Oglądanie dawnych kolegów było dla łagierników bolesne, ponieważ ich pobyt w zonie nabierał charakteru przeznaczenia, od którego nie ma żadnej ucieczki. Z drugiej strony taka decyzja wyboru półwolności, ćwierćwolności po odbyciu wyroku narażała na mniejsze rozczarowania.

Niestety, dawni współtowarzysze byli bezwzględni dla tych, którym jeszcze do odsiedzenia coś pozostało. Wykorzystywali jednak swoją pozycję do czerpania nielegalnych zysków, współdziałając ręka w rękę z brygadierami, dziesiętnikami i lekarzami obozowymi. Byli więźniowie okazywali się nadzwyczaj podatni na przekupstwo. „Tufta” czyli oszustwo przy wyliczaniu efektów pracy miała szanse powodzenia, gdy dziesiętnikiem był dawny więzień. Mafie doktorskie świetnie prosperowały, czerpiąc dochody ze sprzedaży urkom spirytusu i zamieniając oddziały kobiece w haremy, jeśli tylko milczące przyzwolenie dawał lekarz z wolności, który kiedyś był więźniem.

Nieprzekupny bądź bardzo dyskretny był Jegorow, medyk z Jercewa, który po odbyciu ośmioletniego wyroku objął stanowisko wolnego lekarza. W Kruglicy, łagrze, gdzie odbywał wyrok, był obozowym mężem Jewgienii Fiodorowny. Przeniesiono ją do Jercewa, być może na życzenie Jegorowa. Łączyła ich miłość bądź jakaś szczątkowa jej forma. Byli sobie wierni, zachowywali dyskrecję. Kobieta czuła, że zdradza solidarność więźniów, utrzymując związek z kimś spoza zony, kto żył na innych, lepszych warunkach. Doktor odwiedzał ją, a potem wracał do swego życia na wolności, co musiało być czymś dla Jewgienii upokarzającym.

W poglądach kobiety zaznaczała się dziwna mieszanka konserwatyzmu i nowoczesności. Deklarowała poparcie dla wolnej miłości, ale broniła tradycyjnych obyczajów panujących w środkowej Azji.

W połowie Rosjanka, w połowie Uzbeczka przeżyła nowe zakochanie, miłość, która połączyła ją z młodym studentem, więźniem. Narrator widział w jej oczach bezgraniczne oddanie i szczęście, gdy przebywali razem.

Jegorow musiał pogodzić się z przegraną, choć nie od razu. Studenta odesłano do innego obozu, a Fiodorowna poprosiła wtedy także o przeniesienie dokądkolwiek poza Kargopol. Wiadomo, że urodziła dziecko, owoc wielkiej i szczerej miłości, podczas porodu zmarła. Doświadczyła czegoś w rodzaju zmartwychwstania.

Narrator współczuł Jegorowowi, ponieważ słyszał, że żona się go wyrzekła, gdy odbywał karę. Podobno później poprosił o przeniesienie z Jercewa. Nie umiał dobrze funkcjonować na wolności. Z życiem łączyła go miłość do Jewgienii i przywiązanie do łagru.

Wychodnoj dień

Zgodnie z przepisami więźniom przysługiwał cały dzień odpoczynku raz na dziesięć dni. Był to przepis niestosowany, ponieważ uderzałby w efektywność obozu, a trusty przemysłowe i GUŁAG stawiały takie wymagania, że na wolne można było zezwolić przymusowym pracownikom tylko wówczas, gdy granica produkcyjna była przekraczana, a realizacja planu niezagrożona. Narrator w ciągu półtorarocznego pobytu tylko około dziesięciu razy doświadczył wypoczynku. Samo oczekiwanie na tę przyjemność, a nie jej spełnienie było najcenniejsze.

Autor przyznaje, że skuteczne było wydłużanie pauzy między dniami wolnymi, ponieważ w ten sposób rzeczywiście wywierało się wpływ na osadzonych. Kiedy więźniowie dowiadywali się poprzedniego wieczoru o mającym nastąpić nazajutrz dniu wypoczynku, zmieniała się od razu atmosfera, po dwudziestej rozbrzmiewała w barakach muzyka, a ich mieszkańcy wesoło się pozdrawiali. Walka o przetrwanie ulegała złagodzeniu, niemal do północy trwał świąteczny nastrój. Łagiernicy mieli przed sobą dzień, który sami mogli sobie rozplanować i spędzić wedle uznania. Ta forma wypoczynku była lepsza od pobytu w szpitalu, ponieważ nie miała charakteru indywidualnego, egoistycznego, ale gromadny, społeczny i zaspokajała mocniejszą u osadzonych niż u funkcjonariuszy systemu potrzebę sprawiedliwości i równości. Ów instynkt ujawniał się podczas najkrótszej choćby przerwy w walce o zachowanie życia. Budziły się wówczas uczucia i ludzkie odruchy.

Zaraz po śniadaniu przeprowadzano w baraku rewizję. Przeszukiwano osobiste rzeczy, sprawdzano, czy osadzeni nie mają czegoś, na co przepisy nie pozwalają. Łagiernicy czekali na mrozie trzy, czasem cztery godziny, ale nie skarżyli się. Po rewizji mieli trochę czasu, by uporządkować prycze i udać się po popołudniowy wrzątek, który w przypadku wielu z nich stanowił jedyny odpowiednik obiadu.

Pewną rozrywkę stanowiło spędzanie czasu na pogawędce ze sprzedawcą w sklepiku. W dzień wolny punkt sprzedaży otwarty był nie tylko wieczorem. Na zakupy mogli sobie pozwolić tylko więźniowie- stachanowcy, czyli przodownicy pracy. Mieli prawo kupienia sobie kawałka końskiej kiełbasy i funta chleba. Ważniejsze jednak były rozmowy. Narrator widział w tym teatr stanowiący namiastkę życia.

Młodsi zaglądali do kobiecego baraku i wywoływali stamtąd dziewczęta. Prawdziwym rytuałem było odczytywanie listów, pisanie ich. Odbywało się to na głos i barak zamieniał się w rodzinną wspólnotę. Narrator nie mógł pisać ani odbierać poczty, więc chętnie poznawał troski i radości zaprzyjaźnionych łagierników. Listy przechodziły przez cenzurę, więc ich treść stanowiła kompromis między tym, co dozwolone, a tym, co chciały wyrazić ofiary systemu.

Narrator miał zaprzyjaźnionego kozaka Pamfiłowa znad Donu, który w święta chętnie odczytywał mu listy od syna. Był to prawdziwy gospodarz, tak zwany kułak, któremu odebrano ziemię w 1934, a w 1937 wolność. Żona zmarła mu, gdy przebywali na Syberii. Syna w wieku lat 18 zabrano do wojska. Młodego lejtnanta wojska pancernych, Saszę kochał ogromnie. Jego listy czytywał wciąż na okrągło. Brzmiały one jednak bardzo formalnie, jakby przepisane z propagandowy pisemek. Pamfiłow wierzył mimo wszystko, że jego chłopakowi duszy nie zmienią. Nieprzyjemnie brzmiące słowa tłumaczył sobie ojciec presją władz i wpływem kontroli.

Ostatni list od Saszy datowany na listopad 1939 roku Pamfiłow otrzymał w marcu 1940. Kolejny przyszedł w marcu 1941 a datowany był na luty 1940. W tym piśmie chłopak pochwalał aresztowanie ojca i informował, że odtąd przez dłuższy czas nie będzie pisał. Pamfiłow ciężko to przeżył. Poczuł, jakby umarł mu syn. W kwietniu przez Jercewo przechodził transport oficerów i żołnierzy, którzy za to, że dali wziąć się do niewoli podczas wojny z Finami otrzymali dziesięcioletnie wyroki. Był wśród nich i Sasza. Pamfiłow wybaczył synowi i pojednał się z nim.  

Przez kilka dni świątecznych z rzędu łagiernicy wysłuchiwali w baraku opowieści Fina, Rusto Karinena o jego ucieczce z Jercewa. Siedem dni błądził po lasach i w końcu trafił do wsi, która położona była piętnaście kilometrów od obozu. Za zbiegiem nawet nie wysłano pościgu. Nie było szans na wydostanie się z pułapki. Kto przetrwał noce na mrozie, kogo nie zabił brak snu, wypoczynku i niedożywienie, trafiał w końcu na osadę, z której zawożono go do miejsca przeznaczenia. Karinen w szpitalu spędził pięć miesięcy. Nie zmieniało to faktu, że przygoda Fina była legendą.

CZĘŚĆ DRUGA

Głód

To fragment opowieści o ludziach, który poprzedzają rozważania na temat moralności. Głód i ból mogą złamać każdego człowieka i narrator wyraża przekonanie, że nie wolno osądzać kogokolwiek, kto został sprawdzony do samego dna człowieczeństwa i stał się podobny do osaczonego zwierzęcia.

Autor chce opisać głębię upadku przede wszystkim dla uczczenia pamięci ofiar obozów. Wie, że w nieludzkich warunkach nie można wymagać od znękanych istot, by zachowywały godność. Nie chce przyznać też, że moralność to sprawa względna, jak chcieliby uważać marksiści.

Analizując oceny i miary moralne, jakimi posługiwano się w łagrze, zwraca uwagę na hipokryzję i podwójne standardy. Kobiety potępiano za prostytuowanie się, młodych mężczyzn nie. Polski ksiądz za 200 gram chleba spowiadał i udzielał rozgrzeszenia. Kobiety słabiej znosiły głód fizyczny i seksualny. Kiedy w sferze życia erotycznego puszczały zahamowania, staczały się na samo dno upodlenia. Niektórym przyświecała nadzieja znalezienia możnego opiekuna, ale także macierzyństwa.

Nie było w nim niczego sentymentalnego. Na trzy miesiące przed rozwiązaniem zwalniano ciężarne z pracy, a potem młode matki przez sześć miesięcy także nie pracowały. Po odkarmieniu niemowląt zabierano dzieci w niewiadomym kierunku. Miłość uprawiano na oczach więźniów, w wychodkach publicznych albo w składzikach starych ubrań. Nie było w tym nic romantycznego, raczej zaspokojenie fizjologicznych potrzeb.

W styczniu 1941 roku pojawiła się w obozie młoda, atrakcyjna Polka, córka oficera. Narrator założył się z inżynierem Polenko o to, czy dziewczyna ulegnie. Przyznaje, że nie zagrał fair wobec Polenki, ponieważ zaproponował pannie fikcyjny ślub, by zapewnić jej pewnego rodzaju ochronę przed zakusami mężczyzn. Usłyszał odmowę, ale kobieta oddała się Polence po miesiącu i zaczęła uprawiać seks z każdym, kto tylko ją chciał. Bohater spotkał tę znajomą w roku 1943 w Palestynie i zobaczył w niej starą zniszczoną, nieszczęsną istotę.

Nieco lepiej psychicznie zniosła swój upadek Tania, śpiewaczka opery moskiewskiej skazana na dziesięć lat za kilka nadprogramowych tańców na balu dla zagranicznej dyplomacji. Drobnej budowy delikatną dziewczynę posłano do pracy do lasu. Spodobała się jednemu z urków. Potem wziął ją dla siebie naczelnik i przydzielił pracę przy stole rachmistrzów obozowych.

Wracając do opisów męki głodu, narrator przyznaje, że sam wielokrotnie żebrał u nalewającego zupę leningradzkiego złodzieja, Fiedźki o chochlę „rzadkiego”. Inżynier Sadowski, przyjaciel autora, wyrwał mu blaszankę z zupą i wychłeptał, nawet daleko nie odbiegając. Szanse na zdobycie czegoś do jedzenia mieli tragarze w okresach zmniejszonego dozoru na bazie żywnościowej albo ci, którzy wychodzili do pracy poza zonę na mocy specjalnych przepustek.

Niestety, na zewnątrz z zaopatrzeniem nie było dużo lepiej. W sklepiku we wsi także były limity jedzenia dla miejscowych, a specjalne przydziały otrzymywało dziesięciu dygnitarzy z obozowej dyrekcji.

Skutki wycieńczenia organizmów dobrze było widać w łaźni, z której więźniowie korzystali raz na trzy tygodnie. Chudy nauczyciel z Nowosybirska wydzielał każdemu dwa cebrzyki, zimnej i wrzącej wody. Za szczyptę machorki do papierosa dzielił się wrażeniami z podglądania rozebranych kobiet.

W łaźni przypadkiem narrator poznał profesora Borysa Łazarowicza, który ukończył gimnazjum rosyjskie  w Łodzi, po rewolucji wyjechał do Rosji a w 1925 sprowadził z Polski Olgę, młodziutką dziewczynę, którą poślubił. W 1937 oboje zostali aresztowani za prowadzenie w Moskwie salonu literackiego, w którym zajmowali się wyłącznie literaturą polską. Po trzech latach rozłąki los połączył ich na nowo, gdyż wcześniej przetrzymywano ich w różnych miejscach. Spotkali się przypadkowo w Jercewie.

Autor zaprzyjaźnił się z tą miłą parą. Profesor w końcu trafił do trupiarni i źle znosił głód. Narrator przynosił mu trochę jedzenia i wyciągał na zwierzenia. Rozmawiali o literaturze i profesor był dla bohatera kimś w rodzaju mistrza. Literaturoznawcę wysłano po trzech miesiącach do Mostowicy w marcu 1941 roku i było to szczęśliwe zrządzenie losu, gdyż w Jercewie zaczynał się straszny głód i na bazie coraz trudniej było zdobyć kilka dodatkowych kartofli, nie mówiąc o kawałku ryby, którymi wcześniej narrator częstował swego wykładowcę.

Głód, jaki nastał z końcem zimy 1941 roku, doprowadził do wzrostu liczby chorych. Dimka nie mógł już robić zupy z główek ryb, które zostawały kiedyś w śmietniku z „trzeciego kotła”. Najbardziej wydajnie pracujący więźniowie przestali dostawać rybę. Autor wynosił trochę mąki zmiecionej z podłogi wagonu i był to nędzny dodatkowy posiłek, którym dzielił się z magazynierem szmaciarni, Olgą i Dimką. Z Mostowicy dochodziły przygnębiające wieści. Profesor literatury umierał z głodu, nie mył się już, nie golił, żebrał. A mimo to wysłał żonie i Gustawowi wiadomość.

Krzyki nocne

Tu znajduje się opis wieczornych zwyczajów łagierników. Niektórzy starali się w jakiś sposób po kolacji odtwarzać nawyki z wolności. Inni wlewali w siebie litr wody, by zagłuszyć głód. Narrator pamięta wyraz oczu starca, z którego twarzy biło oczekiwanie śmierci jako najwyższego daru nieba. W życiu niektórych więźniów było wyczekiwanie nie na odkupienie duszy, ale na wieczny odpoczynek. Chcieli nie pozagrobowej wieczności i uczestniczenia w chwale Chrystusa, ale wyzwoleńczej potęgi grobu.

Byli tacy którzy nienawidzili siebie i innych, dlatego że wciąż jeszcze żyli.

Wszyscy łagiernicy obawiali się śmierci podczas snu. Mieli świadomość, że ich organizmy starzeją się w dużo szybszym tempie ze względu na trudne warunki. Autor pisze też o dziwnym odczuciu – wspólnotowości losu i niechęci do innych, która wynikała właśnie stąd, że odejście na zawsze mogło spotkać w dowolnej chwili każdego. Bali się zarażać śmiercią. Była tak straszna także dlatego, że nieznane pozostawało miejsce chowania zwłok. Wywożono je gdzieś do lasu. Pozbawiano ofiary komunizmu przywileju pamięci, szacunku dla zwłok. Łagiernicy zawierali umowy między sobą, że w wypadku zgonu jednego z nich, inni, którym uda się przetrwać i wydostać z obozu, powiadomią rodzinę.

Przed zaśnięciem niektórzy modlili się. W nocy można było usłyszeć bezładne jęki, czasem szloch, wzywanie imienia Boga, krewnych, nagłe krzyki, za którymi czaił się lęk.

Zapiski z martwego domu

W tej części bohater relacjonuje swoje spotkania ze sztuką w obozie. Raz uczestniczył w pokazie filmu, dla osadzonych organizowano przedstawienia o charakterze muzyczno-wokalnym. Działała maleńka biblioteka, a organizacyjna komórka w obozie zawiadująca dostępem do kultury prowadzona była przez złodzieja, któremu skończył się wyrok i jego pomocnika, więźnia odbywającego karę za zamordowanie brata. W bibliotece dominowały teksty propagandowe, agitacyjne, dzieła Lenina i Stalina. Dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa, wiedząc, że bibliotekarz sporządza raporty dla władz, łagiernicy wypożyczali te komunistyczne produkty dla „świętego spokoju”. Narrator przeczytał wartościowe dwie książki w obozie, ale dzięki innym osadzonym.

Amerykański, przeciętny film „Wielki walc” poprzedzony krótkometrażową prolet-agitką sowieckiej produkcji poruszył więźniów do głębi. Widzieli na ekranie ludzi bawiących się, ładnie ubranych, tańczących. Autor przedstawia Natalię Lwowną, dwudziestokilkuletnią osobę skazaną za to, że nie popierała sprzedaży państwu Mandżuko odcinka kolei budowanej na Syberii. Prawdopodobnie chorowała, jej twarz nosiła oznaki starości. Była nieatrakcyjna i może dlatego jej los w obozie nie był najgorszy. Nie nadawała się na cel seksualnych podbojów.

Ona pożyczyła autorowi dzieło Dostojewskiego „Zapiski z martwego domu”, które powstały jako rejestr doświadczeń rosyjskiego pisarza z jego pobytu w więzieniu carskim, gdy zamieniono mu karę śmierci na pobyt na katordze. Wspomnę niezorientowanym, że twórca „Zbrodni i kary” też przebywał jako więzień polityczny razem z kryminalistami. Nawet w łaźni nie zdejmowano mu kajdanów.

Sądzę, że widać w dziele Gustawa Herlinga-Grudzińskiego wyraźny wpływ utworu „Zapiski z martwego domu”. Szczególnie ciekawa wydaje mi się opinia autora „Innego świata” dotycząca tekstu Dostojewskiego: „potrafił opisać nieludzkie cierpienia tak, jak gdyby stanowiły tylko naturalną część ludzkiego losu”. To właśnie uderza mnie we wspomnieniach Gustawa Herlinga-Grudzińskiego.

Natalia Lwowna podzieliła się z bohaterem innym spostrzeżeniem: nie było przerwy między upodleniem Dostojewskiego a Rosjan żyjących w komunizmie. Grudziński przeżył wstrząs, czytając „Zapiski z martwego domu”. Widział z przerażającą jasnością, jaki mu przypadł los, jak bardzo jest udręczony. Czuł obecność całych pokoleń ofiar daremnie próbujących pozostawić choć ślad swojej obecności na Ziemi. Przyszła mu też do głowy myśl o wyzwalającym od wszystkiego samobójstwie. Na szczęście dla pisarza, Natalia Lwowna poprosiła o zwrot książki, spod której tajemniczego i niszczącego uroku Grudziński nie mógł się wyzwolić. Dzieło Dostojewskiego przesycone było rozpaczą i poczuciem beznadziejności.

Natalia Lwowna zwierzyła się narratorowi, że lektura przyniosła jej wyzwolenie. Zdała sobie sprawę, że Rosja cały czas jest martwym domem i nie ma ucieczki przed fatalnym losem. Jedynie uznanie, że życie człowieka należy wyłącznie do niego daje jakieś pocieszenie. Ona odzyskiwała nadzieję, gdy zaczynała pragnąć śmierci. 

Kolejny spektakl był okazją do przedstawienia interesujących losów marynarza Wsiewołoda Prastuszki, który kontakt z francuską prostytutką przypłacił dziesięcioletnim wyrokiem. Wśród wykonawców programu była Tania, solistka operowa oraz polski żyd z Warszawy. Przy okazji autor mówi więcej o próbach ucieczki ludności z gett przez Bug do Związku Radzieckiego. Wcale nie byli witani z otwartymi rękoma przez Sowietów. Najczęściej zmuszano ich do odwrotu. W ten sposób młodsi dzielili los starszych, którzy znaleźli się w obozach niemieckich i zostali zamordowani.

Sowieci przesiedlali żydowskich uciekinierów w głąb Rosji. Wtedy niektórzy z nich nabierali ochoty na powrót do niemieckiej strefy wpływów. Kiedy upadł Paryż i komuniści nabrali przekonania, że zabrane Rzeczpospolitej ziemie pozostaną z nimi na dłużej, rozpoczęli wywózki ludności z terenów dzisiejszej Ukrainy i Białorusi. Znów wśród udręczonych, uprzedmiotowionych ofiar znaleźli się Żydzi. Zelik Lejman, który cudem przeżył te wszystkie wydarzenia, był także artystą uświetniającym wieczór występów. Zagrał na skrzypcach po pokazie Wsiewołoda i występie Tani. Na co dzień był fryzjerem, chętnie donosił na innych więźniów, a nawet podczas golenia wygłaszał przemówienia na cześć Rewolucji Październikowej i Stalina. Liczył na przedterminowe zwolnienie. Wielu jego rodaków straciło życie w łagrach. Po dawnej ich miłości do komunizmu niewiele zostało. Stawali się najbardziej nieprzejednanymi wrogami sowieckiej władzy. W rejonie kargopolskim najczęściej pędzono ich do Aleksiejewki. W marcu 1940 roku głód stawał się coraz dotkliwszy. Mimo to autor wybrał się na opisywane tu przedstawienie razem z Olgą, żoną profesora Borysa Łazarowicza N. oraz z Natalią Lwowną. Nikomu nie było do śmiechu. Zaledwie kilka dni wcześniej Gustaw stracił przyjaciela, Miszę Kostylewa. Do Mostowicy przeniesiono miesiąc wcześniej profesora, a Natalia Lwowna miała stracić lżejszą pracę w biurze na rzecz powszechnie stosowanej.

Tani podczas występu przeszkadzano. Była wszak kochanką nie więźnia, a człowieka wolnego. Podczas pokazu Wsiewołoda publiczność dołączyła do recytacji słów o tęsknocie za rosyjską ziemią. Narrator odczuł to, jak Rosjanie, będąc w pewnym sensie poza swą ojczyzną, nienawidzą jej i tęsknią za nią.

Zelik Lejman odzwierciedlił w muzyce cierpienia i tęsknoty swego narodu, całą przepastną głębię historii, w której miłość łączyła się z nienawiścią.

Kilka tygodni później Natalia Lwowna próbowała odebrać sobie życie. Została odratowana. Nigdy już nie doszło do zażyłych, szczerych rozmów między nią i narratorem.

Na tyłach otieczestwiennoj wojny

Wybuch wojny radziecko-niemieckiej wiele zmienił w życiu narratora, innych cudzoziemców oraz  rosyjskich więźniów politycznych. Stracił pracę w bazie żywnościowej, 29 czerwca 1941 roku skierowano go do koszenia łąk, a jesienią i zimą czekała go harówka w pomocniczej brygadzie w tartaku.

Wojna z Niemcami wystraszyła obozowych funkcjonariuszy. Poczuli się uspokojeni dopiero, gdy Anglia zapewniła, że staje po stronie ZSRR. Sowieckie radio zmieniło ton ze złośliwej satysfakcji z kolejnych sukcesów Hitlera w walce z Zachodem na sympatię wobec kraju rządzonego przez Churchila i państw okupowanych. Stalin przemawiający w dzień po ataku nazistów na ZSRR brzmiał w radiu jak złamany starzec. Ludność łagrów życzyła po cichu zwycięstwa najeźdźcom. Były to nastroje bez wyjątku: nacmenów, Rosjan, komunistów z różnych europejskich zakątków.

Narrator myśli z głębokim wstydem o Europie podzielonej na dwa obozy, z których w jednym oczekiwano wyzwolenia z rąk hitlerowskiej armii, a w drugim miliony jeszcze niezamordowanych ofiar obozów pokładały ostatnią nadzieję w Armii Czerwonej.

W grudniu sytuacja na froncie zmieniła się. Ofensywa niemiecka została zatrzymana. Stalin przemówił po raz drugi i w jego tonie słychać było wolę człowieka o stalowych nerwach. Więźniowie przetrawić musieli gorycz porażki. Stary komunista Sadowski utrzymywał, że ZSRR ze swoim zapasowym ośrodkiem przemysłu wojennego na Uralu, zbudowanym zresztą także przez więźniów, będzie trudne do pokonania, chyba że żołnierze przyparci przez najeźdźców zwrócą się przeciwko pilnującym ich oddziałom NKWD.

Mimo trudnej sytuacji w 1941 roku, do nadzorowania niewolników w obozach pracy dosyłano kolejne setki funkcjonariuszy.

Położenie Polaków nieco się poprawiło po zawarciu umowy Majski-Sikorski. Na jej mocy więźniów pochodzących z terenów Rzeczpospolitej czekała amnestia i możliwość dołączenia do polskiego wojska.

Narrator przystąpił do opisu baraku „iteerowców” i jego mieszkańców. Stanowili drugą obok urków grupę wybrańców, swoistą arystokrację obozową. Ich wyżywienie było lepsze nawet od tego, które otrzymywali „stachanowcy”, czyli przodownicy pracy. Kwalifikowały do tej elity umiejętności techniczne. Dołączano tu inżynierów i techników, choć kilku humanistów, skierowanych do pracy na niższych szczeblach administracji obozowej także się tu znalazło. Oczywiście, odsiadywali wyroki, dziesięcio- i piętnastoletnie. Na nich wszystkich ciążył obowiązek donoszenia, który nie dotyczył jedynie specjalistów nie do zastąpienia.

W każdą środę przychodziła do zony Rosjanka, Strumina, starszy lejtnant NKWD, która niczym spowiadający ksiądz czekała na wyznania.

Narrator chętnie przebywał w baraku iteerowców. Panowała tam fantastyczna atmosfera. Inteligentni, dowcipni, kulturalni ludzie dzielili się humorem, ironicznymi komentarzami. Złakniony lepszego towarzystwa autor zaglądał, by pograć w szachy, porozmawiać. Wstęp zapewnił mu Machapetian, Ormianin, inżynier i konstruktor, najbliższy wtedy przyjaciel przyszłego pisarza.

Grudziński opisał donos Zyskinda, oficera Armii Czerwonej. Jeden z techników złośliwie skrytykował wiadomości o sytuacji na froncie. Został rozstrzelany po donosie Zyskinda. Machapetian został zmuszony do potwierdzenia słów oskarżającego. Donosiciela nie spotkał ostracyzm, krytyka, oznaki niechęci ze strony pozostałych mieszkańców baraku.

Sianokosy

Praca w lesie, zapachy, jagody, słońce i nienarzucający się dozór konwojentów sprawiły, że był to szczęśliwy dla bohatera okres. Rolę brygadzisty pełnił Iganow, człowiek uwielbiający gospodarskie zajęcia. Daleka droga na miejsce pracy nie ciążyła, gdyż dla Grudzińskiego wyjście poza zonę, odsunięcie się od przestrzeni codziennej udręki, dostarczało przyjemnych wrażeń. Żyło się członkom tej brygady zacisznie i dobrze.  Autor zaprzyjaźnił się wtedy z Sadowskim, komunistą ze starej gwardii, którego aresztowano w 1937 roku. Cenił go za prawość i solidarność, z zainteresowaniem obserwował przywiązanie do komunizmu, niemal ślepą weń wiarę. Dawny wysoki partyjny funkcjonariusz nie mógł się światopoglądu wyrzec, ponieważ wtedy znalazłby się w mentalnej pustce, prawdopodobnie nie do zniesienia.

Nastąpił jednak koniec sianokosów i bohater skierowany został do piłowania kloców w tartaku i ładowania sosen masztowych na otwarte wagony. Organizm zareagował cyngą, ostrą awitaminozą, która objawiała się chwianiem zębów w dziąsłach oraz ropieniami na skórze. Doszło osłabienie. Sadowski padł ofiarą głodowego szaleństwa. Wtedy wyrwał menażkę Grudzińskiemu, który pewny był, że towarzysz nie wie, co robi.

Ogłoszono dla Polaków amnestię na mocy porozumienia Majski-Sikorski, ale zwolnienia wciąż omijały bohatera. Inni rodacy byli wypuszczani, on nie. Gdyby nie Machapetian, najbliższy wówczas przyjaciel, brat nawet, Grudziński by się załamał. Ormianin był kiedyś zastępcą komisarza przemysłu lotniczego ormiańskiej SSR. W trudnym czasie przynosił narratorowi jedzenie, suszył onuce, zabierał na szachy.

Jeden z więźniów, mający w obozie opinię niezwykle uczciwego, szewc, także Ormianin zaprosił narratora na rozmowę. Zwierzył się, że został dopuszczony do pewnej tajemnicy. Jego kolega, krawiec  w zaufaniu powiedział mu, że barak, gdzie pracują ci rzemieślnicy przylega do dyżurki Struminej, funkcjonariuszki NKWD zbierającej donosy. Krawcy wydłubali mały otwór i mogli podsłuchiwać, co się dzieje za ścianą. Szewc w ten sposób usłyszał rozmowę, w trakcie której ktoś oczerniał Grudzińskiego i przestrzegał przed wypuszczeniem na wolność. Tym donosicielem był Machapetian.

Męka za wiarę

Pod koniec listopada, w cztery miesiące po ogłoszeniu amnestii dla polskich więźniów bohater zdecydował się na podjęcie głodówki. Z blisko dwustu Polaków w Jercewie zostało sześcioro. Autor „Innego świata” chorował ciężko na cyngę i starzy łagiernicy nie dawali mu więcej niż pół roku. Liczył się zatem z tym, że umrze, nie podjąwszy nawet próby walki o swoje życie. W Rosji głodówek nie praktykowano, mogła być uznana za akt sabotażu, zwłaszcza podczas wojny. Wiadomo było, że powstrzymanie się od przyjmowania pokarmów i napojów nie poprawi kondycji schorowanego i wycieńczonego już organizmu. Ryzyko było zatem duże.

Swoich rodaków przekonał dwoma argumentami: w ich przypadku też mógł zadziałać blokujący uwolnienie donos, a Niemcy, z których kilku sam widział na oczy, wywalczyli sobie w większości prawo do wyjazdu do Niemiec. Nikt z nich nie został za głodowanie skazany na śmierć. Ustalono, że chory na serce inżynier M.  nie weźmie udziału w tej ekstremalnie trudnej formie protestu. W przypadku porażki więźniowie ufali, że on powiadomi ich bliskich.

W odstępach czasu, by nie być posądzonymi o konspirację i spisek, zanieśli do biura Samsonowa kartki na zupę i chleb.

Analizując wnikliwie swoje pobudki, bohater sam widział nie najpiękniejsze intencje. Chciał odróżnić się od skazanych na długotrwałe pozbawienie wolności więźniów, którzy musieli pozostać w obozie jako wieczni niewolnicy. Znielubił ich, gdy odmówiono mu prawa do zwolnienia, choć gdy spodziewał się oswobodzenia zaraz po ogłoszeniu amnestii, odczuwał wobec niepolskich towarzyszy rodzaj wyrzutu sumienia.

Głodujący Polacy nie ufali sobie wzajemnie. Bali się załamania, rezygnacji z walki, zdrady partnerów. Doświadczenia obozowe nauczyły ich, że w sercu człowieka kryje się szlachetność w chwilach względnego bezpieczeństwa i ziarno upadku w obliczu śmierci. Swego rodzaju rękojmią uczciwości było zgodne pozostawienie poza aktem buntu inżyniera M.

Postawa osadzonych innej narodowości, Rosjan zwłaszcza, wobec rzadkiej bardzo, nieznanej formy protestu także była niejednoznaczna. Gdyby głodówka się powiodła, oznaczałaby inne prawa dla cudzoziemców, lepsze traktowanie.

Bohater mówi o poczuciu przerażającej samotności, gdy rozpoczął protest. Niepewność głodujących mogły budzić nieznane następstwa odmowy wyjścia do pracy. W niektórych obozach takich buntowników od razu rozstrzeliwano, gdzie indziej rozbierano do naga i czekano, aż się poddadzą bądź umrą. W Jercewie uparcie odmawiających wykonywania obowiązków skazywano na pobyt w izolatorze, a nie jest wykluczone, że także zabijano.

Po rozmowie z Samsonowem skierowano Polaków właśnie do izolatora. Więzień przebywający tam nie miał prawa posiadać nic poza ubraniem, żadnego dodatkowego przykrycia. Otworów okiennych nie zasłaniano niczym, temperatura w środku niewiele różniła się od tej na zewnątrz. Karany pobytem w izolatorze otrzymywał tylko wodę i 200 gram chleba. Jeśli wychodził za dnia do pracy, dostawał wyżywienie na poziomie „pierwszego kotła”, czyli dwa talerze najrzadszej zupy i 300 gram chleba.

Pierwszego dnia bohater czerpał przyjemność z samotności oraz dumę, jakby wywalczył już sobie upragnioną wolność. Nawet perspektywa przegranej niosła element pokrzepiającej świadomości męczeństwa. Ludzie walczący o coś, w co głęboko wierzą, cierpienie przyjmują jako nagrodę.

Cela narratora przylegała do pomieszczenia policjanta ze Śląska, T., ta sąsiadowała z celą pani Z. , a przez nią był kontakt z pozostałymi głodującymi.  Grudzińskiemu „dokwaterowano” więźnia, który wychodził na dzień do pracy i przyjmował pokarmy. Jego obecność prawdopodobnie miała osłabić opór narratora. Z drugiej strony klitka Grudzińskiego sąsiadowała z lokum Gorbatowa, elektrotechnika z Rostowa nad Donem. To on powiedział mu o trzech siostrach z Węgier przebywających w łagrach od 1938, które w 1941 odmówiły wychodzenia do pracy, by nie służyć Szatanowi. Po kilku dniach poinformował autora, że zostały rozstrzelane. Raz pojawił się dygnitarz NKWD i słysząc odmowę na pytanie o przerwanie głodówki, oświadczył: trybunał wojenny. Wszyscy Polacy zostali w ten sposób zastraszeni. Wiadomo, że pani Z. zemdlała. Po pewnym czasie Zyskind przyniósł list od rodaków ze szpitala. Zostały tam już przeniesione trzy osoby. To także miało złamać opór protestujących. Do końca wytrwał tylko policjant ze Śląska oraz sam Grudziński, choć i on pod koniec miał chwilę słabości. W końcu ósmego dnia zostali wypuszczeni z izolatora i podpisali depeszę do ambasadora Polski w Kujbyszewie. Odnieśli sukces.

Trupiarnia

Bohater po pięciu dniach pobytu w szpitalu cierpiał wciąż z powodu cyngi. Przeniósł się do trupiarni, oczekując na rychłe, być może, zwolnienie. W trupiarni chorzy dostawali wyżywienie na poziomie „drugiego kotła”, ale nawet z symboliczną kuracją surówkową nie na wiele to pomagało, zwłaszcza w przypadku organizmów wyniszczonych przez zaawansowane: pylagrę i cyngę.

Ponowna selekcja chorych pozwalała podzielić ich na „słabosiłkę” i „aktirowkę”. Kto znalazł się w pierwszej, miał pewne widoki na wyzdrowienie i dostawał nawet niewielki dodatek żywieniowy. Ci, którzy zostali zakwalifikowani do drugiej, mogli już tylko czekać na zgon.

W trupiarni narrator spotkał się z Dimką, swoim obozowym opiekunem, a także z inżynierem M, którego tu przeniesiono, a który choć w głodówce nie uczestniczył, miał udział w zwycięstwie. Wśród dogorywających umieszczono starego komunistę Sadowskiego. On w chwilach powrotu intelektualnej formy ciekawie opowiadał o przeszłości. Często jednak tracił kontakt z otoczeniem, odzyskując go tylko po usłyszeniu dźwięku kociołka. Dimka i Sadowski należeli do najbardziej wytrwałych żebraków na kuchni.  

W trupiarni mieszkało koło 150 ludzi. Przestrzegano czystości, nie hałasowano, jakby był to wyraz szacunku dla nieuleczalnie chorych, którzy być może niedługo odejdą. W ciągu dnia działo się niewiele. Barak ożywiał się po powrocie więźniów ze słabosiłki. W nocy dochodziły z łóżek majaczenia, jęki i krzyki brzmiące o wiele bardziej przeraźliwie niż w innych pomieszczeniach, gdzie żyli łagiernicy.

Narrator wspomina moment, gdy korzystając z szansy na pożywienie się dzięki pracy w kuchni, pewnego razu przez okno wieczorem zobaczył dwie żebrzące ręce, Dimki i Sadowskiego, z kociołkami. Kucharz spuścił na nie zastawkę. Grudziński przyznaje się do uczucia odrazy do nich, choć sam przecież żebrał. Dodaje, że wstręt i sprzeciw budzi u człowieka obraz jego własnej człowieczej doli doprowadzonej do krańców.

W Trupiarni narrator lepiej poznał Dimkę, który był duchownym, gdy wybuchła rewolucja. W 1930 roku sam porzucił kapłaństwo, ożenił się i zmienił miejsce zamieszkania. W 1936 roku został aresztowany właśnie za związki z Kościołem, w 1937 odrąbał sobie stopę, by ratować życie. Twierdził, że wtedy stracił wiarę w Boga, chroniąc przekonanie o sile swojej woli. Grudziński widział, że Dimka jakby wymazał ze świadomości dawne lata, gdy był popem, ale w jego naturze pozostała z przeszłości życzliwość dla ludzi, instynktowny, religijny, współczujący stosunek do cierpienia bliźnich. Czasem pokrywał to maską cynizmu, powtarzając, że najważniejsze to jeść dużo i spać, chronić życie.

W jego akcie ateistycznego buntu widział narrator jednak głębokie chrześcijańskie korzenie. Sadowski z kolei pozostał wyznawcą swojej religii, komunizmu, który niósł głęboką pogardę dla człowieka.

M natomiast miał arystokratyczny wygląd, zachowywał się z godnością. Reprezentował konserwatywne poglądy. Najważniejsze dla niego były Bóg, Polska i żona. Sadowski, choć sam z pochodzenia Polak, nie lubił u niego „pańskości” i „religijności”. Narrator twierdzi, że nigdy nie widział nikogo, kto tak pięknie modliłby się jak M.

Boże Narodzenie 1941 roku grupka Polaków obchodziła uroczyście. Wieczór urozmaiciło opowiadanie B., oficera polskiego wojska, który nazajutrz po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej został umieszczony w centralnym izolatorze.

Jego cela zapełniała się stopniowo kolejnymi nieszczęśnikami. Było wśród nich dwóch sowieckich generałów, były komendant obozu, wyższy urzędnik NKWD, czterech prawników, dwóch dziennikarzy, czterech studentów, a nawet jakiś fryzjer. Śledztwo B. trwało dwa miesiące, podczas których był bity, zastraszany i nakłaniany do podpisania protokołu, gdzie stawiano mu zarzuty zdrady Związku Radzieckiego, ponieważ jako syn rolnika w Polsce zgodził się zostać urzędnikiem kraju kapitalistyczno-burżuazyjnego. Oficer rezerwy był przed wybuchem wojny nauczycielem w gimnazjum. Więźniowie stopniowo znikali z celi, niektórych wyprowadzano na stracenie.

Z izolatora wypuszczono B. na skutek zawarcia układu między władzami RP na wychodźstwie i ZSRR. Przeniesiony został do Drugiej Aleksiejewki, gdzie przebywał w zonie izolacyjnej dla brygad karnych. Widział tam bosych, obdartych, konających często w drodze więźniów, a także bezkarne morderstwa dla odebrania komuś chleba.

Po pewnym czasie odesłano go do zony tak zwanej „wolnej”, gdzie przebywał z grupką Polaków. Później wrócił do Jercewa.

Narrator uspokojony perspektywą zwolnienia i pielęgnujący sen o domu przeżył jeszcze ataki szaleństwa w Trupiarni kilku więźniów, między innymi Sadowskiego.

Ural 1942

19 stycznia 1942 roku narrator dostał dokumenty zwalniające z obozu. Pożegnał się z panią Olgą i Dimką. Twierdzi, że to straszne cierpienie odczuwać szczęście na oczach nieszczęśliwych.

Oficer NKWD nie wiedział rzekomo, gdzie stacjonuje polskie wojsko i wskazał mu obszar ZSRR, gdzie może się poruszać. Granicą na wschodzie był Ural. Były też miasta dla dawnych więźniów obozów zamknięte. Bohater wybrał miejscowość pod Czelabińskiem, do której mógł dostać bilet i prawo pobytu. Kartki Iganowa do rodziny nie wrzucił do skrzynki pocztowej, ponieważ panicznie się tego bał.

Na dworcu w Wołogdzie spędził cztery noce. Koczowali tu zwolnieni z łagrów drobni przestępcy, było kilku Polaków. Próba przedarcia się w nocy wśród leżących na podłodze do prymitywnej toalety kończyła się często czyjąś śmiercią. W dzień wyganiano koczujących do miasta. Jakaś staruszka wspierała przyszłego pisarza kromką chleba i wywarem z liści.

W jakimś biurze wojskowym zamiast podać narratorowi wiadomość o miejscu formowania polskiego wojska tęgi kapitan zachęcał go do wstąpienia do Armii Czerwonej. Grudziński widział żołnierza bez nogi stojącego w tłumie po chleb i proszącego o wpuszczenie poza kolejnością. Nikt nie okazał mu współczucia. W Wołogdzie o wojnie nie myślano dobrze. Narrator nawet dwa razy usłyszał westchnienia „Kiedyż wreszcie przyjdą ci Niemcy”. Brakowało żywności, wycofane na odpoczynek oddziały spod Leningradu okupowały prywatne mieszkania, węzeł kolejowy zablokowany był transportami rozmontowanych maszyn i instalacji fabrycznych. 

Piątego dnia bohater uczepił się jakiegoś pociągu w nieznane, na przystanku wszedł do środka, ale po trzech godzinach konduktor wykrył go i wysadził na stacji w Buju. Zawiadowca w zamian za rozładowanie wagonu z podkładami kolejowymi obiecał tułacza nakarmić i umieścić w pociągu do Swierdłowska. Do przedziału zaprosiły go robotnice ewakuowanej fabryki. Podzieliły się jedzeniem i dzielnie znosiły wyziewy jego gnijącego i brudnego ciała. Podobnie jak w poprzednim pociągu, tak i tu zetknął się narrator z dowodami na patriotyczne uczucia ludności ZSRR.

30 stycznia narrator zaczął prowadzić wpisy w notatniku, co było dowodem jego powracania do życia. W Swierdłowsku widział ślady historii, z dawnego Jekaterynburga pozostały jeszcze drewniane kupieckie domki. Wspomina ludzi, robotników, ochotników do wojska, elitarną dywizję syberyjską, świetnie wyekwipowaną posilającą się na oczach głodnych cywilów. Kierowano ją na front pod Leningradem. Od Polaków mieszkających na dworcu dowiedział się, że na pociąg do Czelabińska trzeba czekać dziesięć dni, że o wojsku polskim w Swierdłowsku nikt nie słyszał, po zupę chodzi się do wagonu za torami, a z każdą kobietą można spędzić intymne chwile w przechowalni obok.

W Swierdłowsku odwiedził rodzinę generała Krugłowa, któremu wydłużono wyrok. Poznał miłych ludzi, ich troski i nieszczęścia, umył się w kuchni po raz pierwszy od dwóch miesięcy. Osiemnastoletniego syna nie przyjęli do wojska, czternastoletnia córka nie miała prawa do zajęć sportowych i muzycznych. Żona musiała żebrać o pracę. Prosiła, by Grudziński nie mówił dziewczynce o przedłużeniu wyroku ojcu, gdyż złamałoby to jej serce. By nie narażać rodziny na kolejne szykany dawny więzień opuścił jej mieszkanie.

Grudziński przeżył też krótki romans z Gruzinką, partyjną komunistką, która chciała go nawet zabrać do siebie do Magnitogorska, choć była mężatką rannego oficera, któremu amputowano nogi i którego odwiedziła w szpitalu. Nie wierzyła Grudzińskiemu, gdy opowiadał o obozach. W Swierdłowsku garstka Polaków spotkała rodaka, oficera, który powiadomił wędrowców, że najbliższa polska misja wojskowa jest w Czelabińsku, a armia formuje się w Kazachstanie.

W Czelabińsku narrator spotkał z grupy ostatniej szóstki rodaków z Jercewa M. T. i B. Nigdy nie dowiedział się, co stało się z L. i Panią Z.

W Czelabińsku uzyskali pomoc od polskich władz wojskowych, zostali skierowani w specjalnym wagonie do Ługowoje, gdzie sformowano dziesiąta dywizję złożoną z najbardziej schorowanych i niedożywionych więźniów. Ją w pierwszej kolejności ewakuowano do Persji.

Autor 12 marca został przyjęty do pułku lekkiej artylerii.

Epilog

Bohaterem tej historii jest Żyd komunista, którego pierwszy raz narrator spotkał w czerwcu 1940 w więzieniu w Witebsku. To on przyniósł do celi wiadomość, że Paryż padł. Dla osadzonych, w większości Polaków, była cięższa nawet niż wieść o upadku Warszawy. Nad światem zawisła czarna chmura, zapanowała noc niewoli. Przybysz okazał się synem bogatego kupca, który w 1935 roku pojechał do stolicy Francji na studia. Tam został komunistą. Przed wybuchem wojny wrócił z dyplomem do Polski. Jego poglądy podszyte były żydowskim, mającym korzenie w religii, idealizmem, który w racjonalnych konstrukcjach nowoczesnych ideologii szukał przejrzystego, logicznego oparcia. 

W czerwcu 1945 roku narrator napotkał go przypadkiem w Rzymie. Przyjechał z Florencji do Grudzińskiego, gdy dowiedział się, gdzie on pracuje. Amnestia na mocy paktu Majski-Sikorski ominęła go. Pozostał w obozie ze względu na swoją narodowość. Potem zwolniono go i wcielono do Armii Czerwonej. Przez zieloną granicę przedostał się do Włoch. Planował wyjazd do Ameryki Południowej. Tam chciał zacząć nowe życie. W Polsce nikt z rodziny nie przeżył.

Postanowił zrzucić z siebie wyrzut sumienia i zwierzył się narratorowi, że jako dziesiętnikowi polecono mu złożyć donos na Niemców z jego brygady. Miał wybór: zrobić to albo wrócić do ciężkiej harówki w lesie w roli drwala. Złożył zeznanie. Niemców rozstrzelano.

Chciał, by towarzysz z celi, Grudziński, który przeżył piekło obozów powiedział tylko, że go rozumie. Ale autor „Innego świata” miał już za sobą trzy lata wolności, przyjaźni, miłości, normalnych uczuć, udziału w bitwach. Słowo solidarności wyrzekłby na dzień po wyjściu z łagru, ale teraz już nie mógł.

Wojna się skończyła miesiąc temu, Paryż był wolny, Oslo było wolne, Bruksela była wolna.

Pod tym linkiem znajdziecie zachętę do przeczytania znakomitych opowiadań Grudzińskiego:

“Wieża” – omówienie 

Poniższe linki przekierują Was do omówień wielkiej literatury rosyjskiej przedstawiającej tragedię tego narodu w okresie komunizmu:

Borys Pasternak: “Doktor Żywago” 

Anatolij Rybakow: “Dzieci Arbatu”

Wiele wpisów wspomoże przygotowania ósmoklasistów i maturzystów do ich egzaminów z języka polskiego. Warto posłużyć się wyszukiwarką na stronie (lupka). W dziale FILM, który znajdziecie po rozwinięciu hasła BLOG w głównym MENU, jest sporo omówień dobrego, wartościowego kina. Znajdziecie coś dla siebie i bliskich na wakacyjny lub weekendowy wieczór. 

Tu wklejam linki do wybranych opisów, analiz lektur: 

William Szekspir: “Makbet”

William Szekspir: “Romeo i Julia” 

Michaił Bułhakow: “Mistrz i Małgorzata”

Ernest Hemingway: “Stary człowiek i morze”

Antoine de Saint Exupery: “Mały Książę”

Bolesław Prus: “Lalka”

Adam Mickiewicz: “Pan Tadeusz”

Stanisław Wyspiański: “Wesele”

Juliusz Słowacki: “Balladyna”

Aleksander Kamiński: “Kamienie na szaniec”

Albert Camus: “Dżuma”

Sofokles: “Antygona”

Drodzy Czytelnicy,

korzystajcie z alfabetycznego spisu treści, który znajdziecie na samym dole każdej karty. W głównym menu jest zakładka “Jak pisać”. Zerknijcie – chyba warto. Poza tym, czujcie się, jak u siebie w domu, czyli jak u mnie na blogu. 

Wracajcie, podeślijcie link znajomym, zapoznajcie się z ofertą Sztuki Słowa, tutaj w bazie wiedzy albo na stronce firmowej. 

Polubcie fanpejdż na Facebooku: Klasyka Literatury i Filmu. Będę wdzięczny za znak od Was, że się podoba moja praca i czekacie na więcej.

I żyjcie sobie zdrowo i szczęśliwie.

Kategoria:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *