Lucy Maud Montgomery: “Ania z Zielonego Wzgórza” – omówienie, opracowanie, opis, analiza, charakterystyka
11 sierpień, 2023 23:18 Zostaw komentarzIlustracja Stanisława Dzięcioła z edycji Wydawnictwa Zielona Sowa
Lucy Maud Montgomery: Ania z Zielonego Wzgórza – no cóż… omawia się tę powieść w klasach 4-6, choć prawdziwą wartość owej historii może poznać zdecydowanie dojrzalszy czytelnik. Jest tu znakomity psychologiczny portret sieroty, dziewczynki, która wbrew wielu przeciwnościom losu zachowała optymizm, pogodne spojrzenie na świat, gotowość angażowania się w życie innych, życzliwość, ale też umiejętność obrony swojej osoby, mimo dużej wrażliwości i dziecięcej naiwności. Przede wszystkim była bardzo dzielna i tej cesze swego charakteru zawdzięczała najwięcej.
Tekst jest dziś prawdopodobnie bardzo trudny w odbiorze, niełatwy dla dzieci w wieku Ani. Żadna z uczonych przeze mnie panien ze szkoły podstawowej nie pamiętała tej postaci. Szkoda byłaby jednak, gdyby po lekturze nie pozostało najmniejsze nawet echo. Zacznijmy może zatem od faktów, ponieważ zachowują wartość niezależnie od stylu, w jakim zostały przedstawione.
Ania Shirley w wieku jedenastu lat po czteromiesięcznym pobycie w sierocińcu znalazła się w domu rodzeństwa Mateusza i Maryli Cuthbertów na Wyspie Księcia Edwarda w Kanadzie. Ci samotni, starzejący się ludzie z przyczyn czysto praktycznych zdecydowali się zaadoptować chłopca, ponieważ mogliby w ten sposób pozyskać wsparcie w pracy na gospodarstwie. Na skutek nieporozumienia zamknięty w sobie, unikający kontaktów z kobietami Mateusz zastał na dworcu oczekującą na niego dziewczynkę, a nie chłopca. Pewną zagadką pozostaje fakt, jakim cudem Ania posługiwała się bogatym językiem, świetnie radziła sobie w prowadzeniu grzecznej konwersacji, gdy w wieku trzech miesięcy straciła oboje rodziców i wychowywana była w dwóch rodzinach zastępczych, raczej prostych ludzi, a do szkoły uczęszczała w krótkich okresach, rzadko. Wszędzie traktowano ją jako siłę roboczą.
Jej rodzice co prawda byli nauczycielami, ale w ciągu trzech miesięcy pewnie nie zdołali wiele dziecku przekazać. Najpierw wzięła do siebie Anię pani Thomas. Sierota zajmowała się jej czworgiem młodszych od siebie dzieci. Kiedy pan Thomas, pijak wpadł pod pociąg, wdowę i biologiczne potomstwo przyjęła do siebie teściowa i babcia, ale małej Shirleyówny długo nikt nie chciał. W końcu Anię wzięła do siebie pani Hammond, która w sumie dochowała się ósemki milusińskich, przy których sierota ciężko musiała tyrać. I tu długo nie nacieszyła się Ania dachem nad głową, gdyż rodzina zastępcza rozpadła się z powodu śmierci głowy rodu.
Dziewczynka wielokrotnie doświadczała osamotnienia, słyszała często, że nikt jej nie chce, nie wiadomo, co z nią zrobić. W sierocińcu nie było miejsca, choć musieli ją przyjąć. Po długiej tułaczce znów przyszło jej doświadczyć odrzucenia. Cuthbertowie „zamówili” chłopca, przyjechała koleją Ania. Zdarzyła się „pomyłka” i nadzieja została wypchnięta przez rozpacz.
Dziecko nie poddało się jednak bez walki. Ania zachowała dużo miłości do świata, nawet ogarniała go czasem, bombardowała swoją miłością, ale jednocześnie umiała się bronić. To chyba najbardziej niezwykłe połączenie cech u tej panny, córki dwojga młodziutkich nauczycieli, Waltera i Berty.
Mała Shirley miała odruch nawiązywania kontaktu, pozyskiwania zaufania, przyciągania uwagi. To dziecko walczyło o atencję, zainteresowanie. Potrafiła oczarować słuchacza. Świat może nie obszedł się z nią najlepiej, ale ona miała dla świata coś znacznie lepszego. Widziała jego piękno i zachwycała się nim, doceniała drobne rzeczy i głośno wyrażała zachwyt.
Tu mała dygresja. Tak się składa, że pracuję czasem z dziećmi adoptowanymi. Ostatnio uczyłem dwóch maturzystów, jeden z tych chłopców powierzony mi został już kiedyś wcześniej jeszcze jako ósmoklasista. Obaj mieli syndrom Ani z Zielonego Wzgórza. Buzie się nie zamykały. Chwila pauzy i wkraczali ze swoimi gawędami w każdą możliwą lukę. Musieli kiedyś doświadczyć niepokoju samotności, może właśnie pustki wokół i dlatego słownymi potokami, jak Ania, zabiegali o kontakt. Nawyk pozostał, choć byli już pod dobrą opieką.
Mała Shirley wyrażała miłość do całego świata, pięknej przyrody przede wszystkim, nie mówiła źle nawet o pani Thomas czy pani Hammond, choć traktowały ją jak pracowniczkę i wykorzystywały. Oczywiście, widać było też w zachowaniu tytułowej bohaterki chęć ucieczki do jakiejś wyimaginowanej, lepszej rzeczywistości, co objawiało się skłonnością do marzeń, nadawaniem pompatycznych nazw miejscom, a wcześniej wymyślaniem fikcyjnych przyjaciółek.
Dla przykładu, wolała, żeby nazywać ją Kordelią, gdyż brzmiało to bardziej romantycznie.
W drodze ze stacji aż zaniemówiła na widok dwóch przydrożnych rzędów jabłoni, które zakwitły i których gałęzie tworzyły nad traktem długi baldachim. Jak powiada narrator, często oddający językowe nawyki i sposób patrzenia na świat mieszkańców Avonlea: „pięć lat temu posadził je tu jakiś stary farmer – dziwak”. No i Ania ochrzciła aleję od razu. Nadała jej nową, własną nazwę: Biała Droga Rozkoszy.
No cóż, dobrym pomysłem na nieprzyjazność świat jest przemienianie go na bardziej znośny i towarzyski. Bohaterka znakomicie sobie poradziła. Jeśli nie mogła czegoś dostać jako dziecko, czułości, troski, serca, to po prostu wygenerowała je w sobie i zaczęła obsypywać nimi rzeczywistość.
Objawiało się to w nadawaniu specyficznych nazw będących dowodem wyobraźni i zachwytów panny Shirley. Dzięki temu w powieści trafić się może moment lekko komiczny jak choćby taki oto: „Ania prowadziła krowy z pastwiska Aleją Zakochanych”.
Tu chyba odpowiednia chwila, by powiedzieć, że powieść Lucy Maud Montgomery to też historia ludzi żyjących wokół małej bohaterki. Wniosła w codzienność starzejącego się rodzeństwa wiele radości i blasku, może nawet „szczęścia”. Twardym tego dowodem może być pod koniec utworu spostrzeżenie dość złośliwej zazwyczaj i surowej pani Linde, że Maryla złagodniała pod wpływem Ani.
Mateusz był zamkniętym w sobie, małomównym starszym panem, o którym wielokrotnie powiada narrator, że bał się kobiet. Gadatliwa i pogodna Ania, nawet przesadnie i z rozmachem nazywająca uczucia i opisująca rzeczywistość doskonale wypełniała pustkę, jaka mu doskwierała. Traktowała go może nawet bardziej serio i z większym zainteresowaniem niż wszyscy inni bliscy i sąsiedzi, którzy się z nim zżyli, przyzwyczaili doń, traktując jak dobrze znany element życiowej scenografii. Mała Shirley zakwalifikowała go sobie zresztą szybko jako „bratnią duszę” i wpisała na zawsze do tego elitarnego grona.
Maryla dość prędko dostrzegła pracowitość Ani, a także to, że… Oddajmy jej głos:
„- Za dużo mówi – myślała Maryla – ale można ją tego oduczyć. A w tym, co mówi nie ma nic niegrzecznego, czy wulgarnego. To taka mała dama. Jej rodzice byli pewnie miłymi ludźmi.”
Budząca grozę wśród członków rodziny, dzieci zwłaszcza, panna Barry polubiła dziewczynkę mimo niefortunnego pierwszego spotkania. Z czasem zauważyła, że nie tylko bawi ją jej oryginalny język, ale też, cytuję: „świeży entuzjazm i szczere uczucia, którymi potrafi zjednywać sobie ludzi…”
Mała znała wiele praktycznych sposobów, jak radzić sobie w trudnych chwilach. Dziś te sposoby nazywa się lifehackami, kiedyś mogłoby się pojawić słówko „trick” życiowy, psychologowie posłużyliby się współcześnie nawet określeniem: „zarządzanie emocjami”.
Shirleyówna nauczyła się zaradności.
Mów, Anka: „– Wie pani – wyszeptała Ania – postanowiłam, że będę się dobrze czuła w czasie tej jazdy. Wiem z doświadczenia, że prawie zawsze dobrze się czuję, gdy wcześniej postanowię sobie, że tak będzie.” A było to, gdy jechała z Marylą w celu wyjaśnienia adopcyjnej pomyłki. Panna Cuthbert miała zamiar odesłać dziecko do Nowej Szkocji.
A to, gdy jako już szesnastoletnia bohaterka powieści dowiedziała się o chorobie Maryli, zamiarze sprzedaży domu i kiedy w związku z powyższym podjęła decyzję o rezygnacji ze zdobytego stypendium i nauki w college’u:
„Jednak jeszcze zanim zasnęła, uśmiech pojawił się jej na ustach i pokój zagościł w sercu. Spojrzała odważnie w twarz swego obowiązku i rozpoznała w nim przyjaciela. Obowiązek zawsze jest przyjacielem, gdy szczerze wyjdziemy mu naprzeciw”. Ostatnie zdanie pochodzące przecież od narratora potwierdza, że wiele powieści pisano w duchu szczepienia i wzmacniania u czytelnika głęboko chrześcijańskiej moralności. Protestanci byli nawet w tym bardziej gorliwi niż katolicy. Nie pamiętam już gdzie w okresie studiów wyczytałem, że na rozwój powieści w krajach anglosaskich wpływ miał nawyk czytania Biblii w każdym domu i traktowania jej jako stale obecnego elementu codzienności. Mówcie, co chcecie, czytelnicy może dziś nie lubią „moralizowania”, ale często czujemy się pokrzepieni, zbudowani tym, jak przebrnął główny bohater przez życiowe trudy, nikogo nie krzywdząc albo – no ostatecznie, zróbmy pewne ustępstwo – krzywdząc jedynie tych, których naprawić się nie dało i którym naprawdę się należało.
Pod koniec utworu Ania godzi się nawet szczerze ze swym „śmiertelnym wrogiem”, Gilbertem, a ostatnie słowa dzieła brzmią jak finał kazania:
„Bóg jest w niebie i dobrze dzieje się na świecie – wyszeptała Ania miękko.”
Pięknie to brzmi, ale przy okazji warto przypomnieć, że były też powieści angielskich autorów promujące kolonializm, a nawet usprawiedliwiające rasistowski stosunek do mieszkańców podbijanych terytoriów.
Maryla, pani Linde były zwolenniczkami surowych obyczajów. Mateusz częściej okazywał zrozumienie dla dziewczęcych potrzeb dziecka, by wspomnieć choćby sprawę sukienek z bufiastymi rękawami.
Pod koniec powieści:
„ – Cóż, myślę, że jej nie zepsułem – wyszeptał z dumą. – Chyba jednak moje wtrącanie się od czasu do czasu niezbyt jej zaszkodziło. Jest mądra i ładna, i kocha nas, a to ważniejsze niż cała reszta. Jest dla nas błogosławieństwem i nigdy nie było szczęśliwszej pomyłki niż ta, którą popełniła pani Spencer – jeśli to było tylko szczęście. Bo nie wierzę w szczęśliwy, czy zły los. To była Opatrzność. Wszechmogący wiedział, że jej potrzebujemy, jak sądzę.”
A Maryla, na początku… potem na szczęście uległo to złagodzeniu:
„Maryla uwielbiała morały niczym Księżna z Krainy Czarów i była święcie przekonana, że powinna przyczepiać morał do każdej uwagi skierowanej do dziecka, które właśnie było poddawane procesowi wychowania.”
Czas poczynić jeszcze jedno ważne spostrzeżenie. Powieść Lucy Maud Montgomery to znakomity materiał do nauki dla maturzystów, także tych z programu matury międzynarodowej, przede wszystkim w zakresie poznawania sposobów prowadzenia narracji. Narrator zdradza tu przecież swój stosunek do rzeczywistości i nawet posługuje się ironią, otwarcie krytykuje, jak w powyższym fragmencie. W jego opowieści ujawnia się też specyficzna obyczajowość, pewien takt mieszkańców Avonlea, ale także umiejętność wypowiadania zawoalowanych złośliwości, zwłaszcza przez panie.
W rozdziale IX znajdziemy taki fantastyczny przykład ironii:
„ – No cóż, nie wybrali cię ze względu na wygląd, to pewne – skomentowała pani Małgorzata z naciskiem. Pani Małgorzata należała do tych rozkosznych i lubianych osób, które szczycą się tym, że zawsze bez strachu i bez względu na osoby mówią to, co myślą. – Ależ ona jest okropnie chuda i szpetna, Marylo…”
No przecież, no przecież. Wobec jedenastoletniej sieroty na pewno taka „bezkompromisowość” i odwaga wyrażania sądów zasługiwała na uznanie. Widać, po której stronie leżą sympatie narratora. Dowiedzieliśmy się też „pomiędzy słowami”, jak pani Linde wykorzystywała moralne formuły, by usprawiedliwić swoją złośliwość i podły nawyk dokuczania bez żadnego powodu. „Szczyci się, że bez strachu i bez względu na osoby”… Taaaak.
I owe: „rozkosznych i lubianych osób” – niezły żart.
W tym miejscu powieści ujawnia się z kolei odwaga Ani i umiejętność nazywania zła złem. Nie wziął góry lęk przed odrzuceniem, utratą wymarzonego domu. Stanęła w obronie samej siebie i na Małgorzatę nakrzyczała. Ania została skarcona za swój wybuch. Choć w nakłanianiu dziewczynki do przeproszenia pani Linde było coś niewłaściwego, to panna poradziła sobie z tym jakoś, znajdując w zstąpieniu na „niziny upokorzenia” zadziwiającą przyjemność. Pannica odegrała po prostu swoją rolę, wczuła się w nią z całą szczerością i rzecz uznała za zamkniętą, z zaskakującą łatwością. Trudno było zobaczyć w tym karę. Maryla zauważyła to, pani Linde – nie. W załagodzeniu kryzysu ważną rolę odegrał Mateusz.
Jeśli o pani Linde, mającej trudne do niezauważenia skazy charakteru, powiada się w powieści „ta zacna kobieta”, musimy dostrzec w tym nawyk członków małej społeczności do wybaczania wad i doceniania zasług. To zwyczaj ułatwiający bardzo współżycie i współpracę.
Czymś stanowiącym niemal rozpoznawczy znak tytułowej bohaterki utworu są „przyjaciółki od serca”. Jakby ktoś nie wiedział, to takie, którym można powierzyć „głębię swego serca”, „bratnie dusze”.
Trzeba przyznać, że wszystkie dzieci w szkole polubiły nową koleżankę i dostrzegły jakąś wartość w jej obecności. Strasznie to uczenie brzmi, ale dzieciakom przychodzi to zazwyczaj naturalnie, są ciekawe i otwarte chyba o wiele bardziej niż dorośli.
Diana Barry z sąsiedztwa stała się nieodłączną towarzyszką przygód i doświadczeń mieszkanki Zielonego Wzgórza w jej poznawaniu rzeczywistości i tworzeniu atrakcyjnych fikcji. Gilbert Blythe natomiast został śmiertelnym wrogiem pannicy, ale wiadomo przecież, że lepszy porządny wróg od marnego przyjaciela. Gilbert ocalił później życie koleżance, a na pewno uchronił ją przed nieprzyjemną kąpielą w stawie. Później odstąpił jej miejsce zatrudnienia w miejscowej szkole. Dopiero to ostatnie zdarzenie w połączeniu z większą dojrzałością Ani spowodowało, że pogodziła się z Gilbertem.
Autorka przedstawiła dzieje bohaterki i proces jej dorastania na przestrzeni kilku lat, podczas którego padała ofiarą nieszczęśliwych przypadkowych zdarzeń, swego pośpiechu, roztargnienia, ale też pokazała mieszkańcom Avonlea, że jest osobą o licznych zaletach i że można na niej polegać.
Spóźniła się na początku swej szkolnej kariery do klasy, ponieważ błąkała się zbyt długo pogrążona w marzeniach, gdy inne dzieci zbierały kulki żywicy, które malcy chętnie wkładali do ust i żuli. Przypomina się Bractwo Zbieraczy Kitu z „Chłopców z Placu Broni”, którego członkowie trzymali w ustach kit z okien. Jak to dobrze, że jednak wynaleziono gumę do żucia. W każdym razie, to Ania została wyróżniona karą przez pana Phillipsa i uparła się, że więcej do szkoły nie pójdzie.
Pomyliła sok malinowy z winem porzeczkowym i niechcący upiła nim Dianę. Zamiast wanilii dodała do ciasta jakiegoś lekarstwa i okazało się niejadalne, choć stanowiło ważny punkt programu przyjęcia pastora z żoną na Zielonym Wzgórzu. Została też niesłusznie oskarżona przez Marylę o samowolne zabranie jej broszki i zgubienie, do czego się zresztą przyznała, zmyślając coś, by tylko opiekunka pozwoliła jej wyjść z pokoju i udać się na piknik. Przestraszyła razem z Dianą jej ciotkę, Józefinę Barry, wskakując na łóżko, gdyż nie wiedziały, że śpi tam starsza, pedantyczna i surowa pani. Przeprosiła ją zresztą, bojąc się, że samotna kobieta odmówi sfinansowania Dianie lekcji muzyki, o których marzyła. Była w tym zresztą tak przekonująca i szczera, że pani Barry zachęciła Anię do odwiedzania jej.
Mała Shirley ocaliła życie trzyletniej Minnie May, siostrze Diany, gdy wielu dorosłych opuściło Avonlea, by spotkać się z premierem podczas jego podróży po kraju. Lekarz, który przybył z Mateuszem dopiero o trzeciej w nocy, potwierdził, że bez wiedzy, przytomności umysłu panny z Zielonego Wzgórza dziecko państwa Barrych nie przeżyłoby nocy. Zatrudniona do opieki nad dziećmi Francuzka była zupełnie bezradna. Wieloletnie doświadczenie Ani w zajmowaniu się potomstwem pani Thomas i pani Hammond bardzo się przydało.
Powieść jest historią z bardzo dobrym zakończeniem. Dziecko znalazło dom, rozwinęło swoje zdolności, rozświetliło późne lata starszych ludzi, stało oparciem dla Maryli w chorobie po odejściu Mateusza. Ania zdecydowała się pozostać z opiekunką, podjąć pracę nauczycielki w Avonlea i nie rezygnować też z dalszej samodzielnej nauki.
Jest czymś rzeczywiście dość dziwnym, że opowieść ta jest tak trudno przyswajalna przez dzieci, choć mówi przede wszystkim o nich. Pamiętam, jak we wczesnym dzieciństwie poszliśmy z mamą i siostrą do teatru. Teatrem była scena Miejskiego Domu Kultury w Józefowie. Mało kto tam był na widowni, a my zajęliśmy miejsca tuż pod sceną. Pamiętam wielką kobietę w rudej peruce grającą Anię Shirley. Do szkół aktorskich raczej przyjmuje się wysokie osoby. Chyba byłem bardziej przestraszony niż ukontentowany, zwłaszcza że wielki człowiek na scenie pełen był energii, głośno mówił, ruchliwy jakiś, gdyż grał lekko nadpobudliwą, rozemocjonowaną dziewczynkę.
Panna Shirley zasługuje na podziw, ale któż to pojmie? Beztroskie w większości maluchy? Mało który z nich może wyobrazić sobie dramat samotnego dziecka i lęk przed odrzuceniem. Pod tym względem brakuje im wyobraźni, która tak przepełniała umysł sieroty. Ania swoje pierwsze towarzyszki musiała sobie wymyślić. U pani Thomas rolę tę pełniła Katie Maurice z szafki z książkami a u pani Hammond – Violetta ujawniająca się jako głos echa w dolinie.
Wiele radości czytelnikowi dostarczają egzaltowane frazy pannicy i jej stworzone na własne potrzeby życiowe mądrości, ale stąd także więcej frajdy zaczerpną dorośli odbiorcy.
„Cóż to za ulga mówić, kiedy się chce i nie słyszeć wciąż, że dzieci i ryby głosu nie mają. Powtarzano mi to chyba z milion razy. I wszyscy śmieją się ze mnie, bo używam wielkich słów. Ale jeżeli myśli się o wielkich rzeczach, trzeba używać wielkich słów do wyrażania swoich myśli, prawda?
(…)
Pani Spencer mówiła, że mój język jest z pewnością zbyt luźno przymocowany do podniebienia. Ale to nieprawda – trzyma się dobrze.”
A kiedy dowiedziała się, że jej rude włosy z biegiem lat nie zmienią koloru, oświadczyła: „Moje życie to cmentarz pogrzebanych nadziei”.
Korzystałem z tłumaczenia pani Katarzyny Jakubiak.
Możecie korzystać z wyszukiwarki na stronie (lupka) albo alfabetycznego spisu treści na dole każdej karty, ale żeby ułatwić Wam szybki przegląd różnych wpisów jakoś wiążących się z historią Ani, to wklejam kilka linków:
Omówienia filmów:
“Marzyciela” – pan Barrie namówił producenta, by na prapremierze sztuki “Piotruś Pan” na widownię zaproszono sieroty z domu opieki, by “rozruszały” nieco zamożnych “sztywniaków”. Sam pisarz zaprzyjaźnił się z chłopcami, którzy stracili ojca, a wkrótce odejść miała ich matka.
“Cinema Paradiso” – rzecz o przyjaźni półsieroty i mężczyzny wchodzącego trochę w rolę zastępczego ojca.
“Śniadanie u Tiffany’ego” – historia młodej kobiety, która doświadczyła w dzieciństwie sieroctwa i bezdomności, ale wyrosła na osobę bardzo dzielną.
“Co gryzie Gilberta Grape’a” – dzieciaki straciły ojca, a potem zmarła matka.
“Amelii” – tytułowa bohaterka straciła mamę, a ojciec też był jakiś taki… wymagający opieki. 🙂
Omówienia utworów literackich:
“Zemsty” Fredry – Klara była sierotą.
“Lalki” – bez mamy wychowywał się mały Ignaś Rzecki, ojca też utracił we wczesnych latach życia, nic nie wiemy o matce Wokulskiego.
“Pana Tadeusza” – tytułowy bohater stracił matkę, był półsierotą, a ojciec stale był jakiś nieobecny 🙂 .
“Chłopców z Placu Broni” – prześwietna powieść o dzielnych małych bohaterach i dawnym wychowaniu młodych mężczyzn.
A teraz dwa słowa od autora.
Jeśli Was lub Waszych znajomych czeka w niedługim czasie egzamin ósmoklasisty lub matura, pamiętajcie o możliwości skorzystania z prowadzonych przeze mnie indywidualnych bądź grupowych zajęć przygotowujących do tej próby. Lekcje odbywają się on-line, w Warszawie, do wyboru – u ucznia bądź na osiedlu Stara Miłosna. W zakładce KONTAKT znajdziecie adres e-mail i numer telefonu.
Możecie też zajrzeć na stronę Sztuka Słowa pod zakładkę: referencje.
Kto woli pracować sam, niech regularnie przegląda zasoby bazy wiedzy. Warto uważnie przestudiować zwłaszcza materiały z działu “Jak pisać”.
Przyjemnego czytania podczas kolejnych odwiedzin tego serwisu.
Kategoria: Uncategorized